czwartek, 25 grudnia 2008

Liście klonu.

Na środku salonu stoi Picea pungens, a ja pałaszuję radośnie nasiona Papaver somniferum z endokarpem Coryllus avellana i Juglans regia, polane miodem z kwiatów Tilia cordata. Pyszotka. Prawdziwe święta. Zero telewizji.
Do tego Tiersen, Sigur ros i Cocteau Twins ze śniegiem z błękitnego nieba.
No i krzepiące słowa, cholernie ważne i po męsku powiedziane. Złodzieje liści klonu.

niedziela, 21 grudnia 2008

Dimanche a Bamako.

Deszcz zestawiony z afrykańskimi dźwiękami to bardzo skuteczna kuracja na chorobę zwaną zespołem Niezwykłej Świątecznej Promocji. U osobników nadmiernie myślących powoduje chęć ucieczki przed zakupami i odruch wymiotny na dźwięk dzwoneczków z Last Christmas. Dlatego też polecam niezawodny lek: Amadou et Mariam. Prosto z Mali. Ciepło, słonecznie, radośnie- to jest to, czego mi trzeba na Święta. Więc, drogi Mikołaju przynieś mi bilet do Bamako, proszę. Byłam bardzo grzeczna w tym roku!

Poza tym, to polecam jeszcze niesamowitego komedianta- zobaczcie wszystkie related, umrzecie ze śmiechu. Na początek: There are many different kinds of trees.

środa, 17 grudnia 2008

Edukacyjna zbrodnia

Po raz pierwszy dokonana została dziś, o godzinie 10.30, kiedy to "przypadkiem" okazało się, że nie idę na wykład z roślin zielnych, i na wykład z budownictwa też nie.
Drugi zamach na Rozwój i Samorealizację nastąpił o 12.15, wtedy bowiem, pod wpływem Wrogich Sił wyposażonych w poważne argumenty, Studentka postanowiła nie spełnić obywatelskiego obowiązku pojawienia się na ćwiczeniach z budownictwa (u uwodzicielskiego dr hab. inż. most. Bożydara Ostojałki).
Najgorszy był jednak cios zadany nie przez Wrogie Siły i ich Argumenta, ale Miasto Stołeczne wiodące w swym orszaku rozliczne Godziny Szczytu, Zatory Drogowe, Czerwone Światła, Nieoznakowane Zjazdy itd. Korowód ten napadł skruszoną Studentkę, która wyrwawszy się z lekko jeszcze opalonych ramion Wrogich Sił, zdążała na Grafikę Inżynierską. I jak ją pochwycił, to już nie wypuścił aż do samego Czarno-Białego Miasta. Z godziny 14.30 bowiem, szybko zobiła się 15.09, a potem 15.25, 15, 36...I tak dalej i tak dalej.
Jak więc sami Państwo widzą, była to zbrodnia przeciw Edukacji. Ale zbrodnia niezawiniona! Wszak widoczny jest tu ewidentny pęd do wiedzy, chęć rozwoju, wylatywania nad poziomy i ruszania z posad bryły świata! A niecni zamachowcy: Wrogie Siły i Miasto Stoleczne skutecznie te szlachetne zamiary zdusili, załaskotali, zakopali pod kołdrą, bezwstydnie zacałowali (Wrogie Siły), a na koniec zakorkowali na Pl.Szembeka (Miasto Stołeczne).
Wysoki Sądzie, wnioskuję o ulaskawienie Studentki i postawienie w stan oskarżenia w.wym. zbrodniarzy i o zasądznie najwyższego wymiaru kary.

poniedziałek, 15 grudnia 2008

Słodcy chłopcy


Koluszki doprawdy. Sama słodycz. Oto jak mężczyźni współcześni stają się niegroźnymi pluszaczkami i wszystkie narządy mają z pluszu. A my, wredne baby, rozbijamy się terenówkami po autostradach (albo renówkami po dojazdówkach- jak kto może). Ale w sumie...to nie takie złe.
[fot. Last fm/ the Kooks]

sobota, 13 grudnia 2008

Rzeczywistość jest korzenna

Na duchu podtrzymują mnie drobne, malarsko-poetyckie chwilki. Te rozsiane po moim marnym żywocie strzępki spokojnej, doskonałej całości wpadają mi w oko co jakiś czas i dają powód, by walczyć z sennymi powiekami o poranku. Mocuję się z codziennością, by wyciągnąć z każdego dnia choć odrobinę tej esencji. To moja sól- bez niej nic nie ma smaku.

Gładka poręcz schodów, grafitowa ściana, lampka wina, sweter rozmiar 52.
Daleki horyzont kampusu, kiedy zwalczywszy wściekle dmący wiatr, wynurzam się z bramy.
Najeżona długimi cierniami gałązka berberysu, złapana od spodu daje się nawet pogłaskać. Spomiędzy palców spadają czerwone kropelki liści.
Oczy taty, które nie mają już tego niepokojącego koloru seledynowej zieleni.
Twoja ciemna, wysoka postać na tle migocącego Krakowskiego Przedmieścia, rozwiana futrzana czapka, twarz, którą zawsze bym chciała trzymać w dłoniach. Pachniałeś jak tik-taki, te białe - taka dziecięca frajda w nagrodę za zjedzoną brukselkę.
Światła, lampki, świecidełka, dzieciaki ledwo zginające krótkie nóżki w kosmicznych kombinezonach, milicyjny samochód co nie chciał odpalić, czołg, z którym każdy chciał mieć zdjęcie.
Ceglana ściana, bursztynowo przeświecający stoliczek, herbata z chabrami, gorące ciasto jedzone malutkim widelczykiem o drewnianym trzonku.
Novotel, co wzywa Batmana reflektorami bujającymi po pochmurnym niebie.
Niebieski samochód.
Pogaduchy prawnicze- całkiem zrozumiałe o dziwo.
Pożegnać się nie umiem. Oślepiasz mnie światłami, kiedy macham Ci przez bramę.

I cynamon. I goździki. I imbir. Rzeczywistość jest korzenna.

czwartek, 11 grudnia 2008

Wcale

Ja wcale nie chce być duża i dojrzała, jak owoce jogobelli.
Nie chce sama być odpowiedzialna za wszystko.
Chcę, żeby ktoś mnie potrzymał za rękę.
Żeby za mnie wypełnił dokumenty powypadkowe.
Żeby za mnie kłócił się z PZU.
Żeby mi ktoś wpoił do głowy myśl, że ten zgnieciony tył biednego Grandtoura, to nie moja wina.

Nakleję sobie jutro zielony liść na czoło. Uważajcie jestem nowa! Nowa w tym straszliwym świecie dorosłych, gdzie zawsze wszystko dzieje się na raz i wtedy, kiedy bardzo tego nie chcemy.

poniedziałek, 8 grudnia 2008

Dowód rzeczowy

Tosziba ubrana w pomarańczową piżamę z krową napada mnie w mym pokoju z aparatem w ręku.
-Ale po co te zdjęcia?-pytam podnosząc łeb znad postera
-Bo w szkole oni myślą, że ty tylko rysujesz.
-Aaale jak to? Kto tak mówi?-pobłyskuję ciężkorannym intelektem
-No dzieciaki, jak im mówię, co studiujesz. Ja chce im pokazać, że nie tylko rysujesz, ale też robisz inne rzeczy, wycinasz, kleisz...
-No faktycznie.
Oto jak ja wycinam i kleję.

Takich rzeczy używam.

A to odkręcony kawałek pracy.

To tak na wszelki wypadek: żebyście nie mieli wątpliwości, że na moich studiach tylko się rysuje. Klei się też. I wycina.

niedziela, 7 grudnia 2008

Muszę

...wyjechać. Muszę. Po prostu muszę.

środa, 3 grudnia 2008

Rozwój i Samorealizacja.

Jak donoszą niezawodni Amerykańscy Naukowcy, kobiety w pewnych fazach cyklu potrafią wykazywać rozchwianie emocjonalne podobne do tego, jakie zauważa się w obszarach podkorowych schizofreników paranoicznych.

Budzik ponownie bezskutecznie śpiewał mi, że Mozart pisał bez skreśleń i, że come to L.A. for fun, ażeby pozbierać plastikowe słoneczniki z głowy Twojej wielki kwiat, i że Furluayas bou (cokolwiek to znaczy w pięknym języku węgierskim). Ręką błądzę po nocnym stoliku (który w rzeczywistości jest tarasowym stolikiem na drinki) i uciszam to poranne varietas delectat. Zasypiam znowu, bo chyba byłeś w tym śnie taki ...mmm. No ciacho, jak to mówią, do schrupania. Pokręciły mi się w mym posępnym czerepie wspomnienia dziecięco-gimnazjalne, rozmowy kumpelskie (Axss, powinieneś być specem od PR!), plany ciemnonocne i pustodomne- wyszedł koktail w którym chciałabym pływać do południa.
Ale nie można- czekają mnie moje drogie przyjaciółki, koffane krejzolki- Rozwój i Samorealizacja. Zbieram się chaotycznie. Robię kolaż ze swoich kończyn, tostów z masłem orzechowym i dżemu bez cukru, dźwięków radia PiN, zapachu zimy i szamponu grejpfrutowego, bordowej wełny na rękawiczki, pochmurnego światła laptopa...
Wypadam z domu w mżawkę i już wiem, że uciekł mi autobus. Huham mrozem w rękawiczki, czekam, smęcę, połykam zieloną pigułkę, która obiecuje ukojenie i uwolnienie od paskudnych mechanizmów pieprzonej, babskiej fizjologii. Gdy nareszcie podjeżdża Ikarus zwany pożądaniem, wciskam się na chama między pana z teczką a szybę i tak lubo zgnieciona czytam o parterach renesansowych i znowu zasypiam, a z kącika ust z całą pewnością leci mi strużka erotomańskiej ślinki.
Budzę się na Ursynowie, wybiegam, mijam ulubiony jarząb szwedzki, czerwoną zjeżdżalnię i czerwony samochód w kąciku między blokami, pędzę do mych drogich kompanek. Wiatr wwierca się pod płaszczyk grzecznej pensjonarki, gdy mijam na kampusiu studentki mej zacnej placówki przyodziane w szpilki i kuse kufajki z futerkiem. Nie jestem trendy.

Wiercę na twardym krześle w auli, nic nie rozumiem, ręka odpada, w brzuchu mam apokalipsę, w głowie pustkę dzwoniącą łacińskimi nazwami roślin, a wektory sił wyboczeniowych kują mnie w oczy. Jak ja nienawidzę środy. Nienawidzę być kobietą . Nienawidzę grudnia. Niech mnie ktoś przytuli. Głodna. Daj na kawę. O nie znów zgubiłam. Chyba nie idę...Ale ten koleś jet głupi. Błagam!
Do domu do domu do domu. Płaczę w autobusie, bo nie mogę wbić paznokci w metalową poręcz, a ci pieprzeni szowiniści z laptopami Della drzemią wygodnie, podczas gdy ja umieram z bólu i odbija mi się ibupromem. Pieprzyć takie równouprawnienie!
Kanapa, herbata. Dobranoc.

Ale zaraz z co z Rozwojem i Samorealizacją?

poniedziałek, 1 grudnia 2008

Powidoki.

Dzień rozpoczął się szumem w głowie po wczorajszym potańcowywaniu w gronie Starych Pudeł na tle Pijanej Młodzieży. Dziwny klub, z różoym męskim korpusikiem nieopodal baru, wejście smoka o 22, straszlia ciasnota i frotteryzm zaawanspwany. Mimo wszytsko wypełniło to moje skąpe taneczne potrzeby, bo już niedługo nie bedzie opcji waypadania sobie wieczorem na dzikie baunse. Wychodzimy po północy w apatyczną warszawską mżawkę. Smęcę głosem ochrypłym po odśpiewaniu YMC. Że niby nie można mieć wszystkiego. A. mówi, żem twarda i mam to po ojcu, i że dam sobie rade. No i chyba ba rację. A. ma rację w jeszcze wielu innych rzeczach, co powinno cieszyć Pana Prażonego.
Żeby było śmieszniej- piłam tylko soczek pomarańczowy, a mimo to moj organizm w słoneczny, piękny poranek grudniowy, włączył mood: kac.
Ranek ów (oby cały grudzień był taki, błagam!) płynnie przeszedł w prażone popołudnie w atmosferze Soku z żuka. Miło. Tylko czemu tak mało mamy czasu na lezenie i gapienie się na siebie, ot tak?

Usypiam w 148 i pozytywny humor jakoś się ulatnia. Jest tęskno i niechcąco. Na basenie, woda zimna, a trener potrafi dać w kość, jednakowoż.
Powracam do domu, gdzie wszytsko pzrewracam i tłukę- łącznie ze swym czerepem.
I chce iść spać, ale musze jeszcze iść z psem, co mnie nie cieszy, i muszę przygotować ambitny speech o body language. Ale bez sensu, doprawdy. Ale bez sensu piszę.

sobota, 29 listopada 2008

Family guys

Zaglądam do programu telewizyjnego. Alfabet filmowy- może w ten weekend w końcu da się coś obejrzeć?
Oto szalona rodzinka z przedmieścia: ojciec nauczyciel-teatroman, mama rusycystka-perfekcjonistka ze skrywanym talentem malarskim, do bólu alternatywna córka- fanka węgierskiego folku i szmateksów, oraz szkrab walnięty na punkcie elektroniki i musicali dla nastolatek. Naszych sympatycznych, nietypowych bohaterów spotykamy w momencie, gdy spada na nich wielki ciężar, tragedia, z którą muszą sobie poradzić. Jak przystało na dobre kino familijne, rodzinka zwiera szyki i postanawia zmienić swoje życie. Przechodzą na wegetarianizm, częściej się przytulają i długie godziny siedzą przy stole planując przeprowadzkę na wieś. Zaczynają się poszukiwania właściwego miejsca, dużego, starego domu, który ma stać się pensjonatem, oszczędzanie, walka o fundusze unijne, akceptację przyjaciół...Po przeczytaniu zapowiedzi producenckiej, obawiałem się bardzo przesłodzonej rodzinnej komedyjki z amerykańskim przesłaniem, że zawsze trzeba być razem nie zależnie od okoliczności. Czekało mnie jednak miłe rozczarowanie! Jest to bowiem film przesiąknięty atmosferą czeskiego humoru i angielskiego absurdu, z pozytywnym przesłaniem rodem z "Little Miss Sunshine" czy "Juno", pozbawiony jednak cukierkowości popołudniowych seriali. Gorąco polecamwszystkim tym , którzy zwątpili w kino familijne.

No tak wiem. Przecież gram w tym filmie.


A to jest ścieżka dźwiękowa.

wtorek, 25 listopada 2008

Kilka pozytywów

Stypendium.
Wolny poniedziałek.
Orzechy włoskie.
Zielony sweter i gruba czerwona czapka.
Trening bez zmęczenia.
Ładna kompozycja- skóra ze skórą zestawiona.
Schabowe rozbijane tonyhoukiem.
Czochranie włosów.
Kanapa z łososiem na chlebie razowym.
Węgierski folk.
Dużo kawy.
Niebo w letnie baranki.


[ed]
Szczęśliwy numerek na dzień 25. 11.2008 to - 2550. Aż nie wierzę!

piątek, 21 listopada 2008

Służew



Chce tu wrócić. Nienawidzę Piaseczna. Dziś jechałam (i szłam częściowo) 2,5h na uczelnie, tylko po to, by dowiedzieć się, że profesor jest chory. Zły, zły dzień. A miałam po wczorajszych zaw0dach, taki dobry humor, cholera...

Jarzębina i jej krewniaczki to zdecydowanie hit sezonu jesiennego.

środa, 19 listopada 2008

Fastfood


Na szybko, a jednak ładnie: kawałek akwareli + papierowa wstążka.
Dla Marty.
Ku chwale hend-mejdu.

wtorek, 18 listopada 2008

Trasa na Nadarzyn

Dziś puszczałam ustami kłęby pary jak rasowy palacz. Dziś od rana było mi źle i nieambitnie. Skręt kiszek, a słownictwo jak na trasie na Nadarzyn- tu kur*w, tam kur*a...Ludzie skaczą mi przed oczami i tylko ich wielbię, lub ich nie znoszę. Albo mnie fascynują, albo obrzydzają każdy kęs kanapki swoim cwaniactwem.
Kuruję się czekoladą, kawą i wełnianym swetrem rozmiar 52. Potrzebuję ciepłej muzyki i ciepłego Mężczyzny*) O Juno. Kocham Juno. Kocham Warszawę. Kocham swetry.



*)To Twój kącik, Krzysiu.

niedziela, 16 listopada 2008

Powietrze z pompki do materaca.

Oj, szanowni państwo. Rozsądek rzuciwszy precz, udałam się w dniu wczorajszym (pomimo nawału nauki) na Ochotę w celu odbycia celebracji urodzin koleżanki.
Sposób świętowania, jak wiadomo, zmienia się z czasem i od grania w krzesełka, kalambury i ostrożnych tańców z balonami, przechodzi się do popijania martini z sokiem pomarańczowym (na krześle owszem), grania w twistera po pijaku (Mmm...jaki dekolt!) i erotyczne tańce z balonem do Rickiego Martina (Jesiu mistrz!). Jak również zmienia się pora powracania z urodzin- onegdaj o 20 już w domku, kakałko, skarpetki, piżamka z meksykanami, teraz- miała być 1 w nocy, a była 9.30 am. Konsekwencje też są inne- gdy się było wyrosłym ledwo z pieluchy przedszkolakiem po imprezie przychodziło się z stosem nagród konkursowych, takich jak kolorowe żelopisy, gumy z tatuażami, breloczki z czachą, dziś zaś przyniosłam do domu kolorowe siniaki po wygniataniu się w piątkę na kanapie, rozmazaną pod oczami kredkę, i czachę- pękającą przy każdym głośniejszym dźwięku.
I tu z pomocą przychodzi mi, niespodziewanie, nauka, jaką jest dendrologia. Chwała niech będzie profesorom, którzy na sympozjach na Ukrainie, również świętują,a potem usilnie szukają środków zaradczych. I otóż i jest: Schisandra chinensis. Ponoć na kaca lepsze, niż powietrze z pompki do materaca (Ani Mru Mru-pamiętacie?). Kupcie mi to na urodziny.

(w ramach wspomnień poimprezowych pozdrawiam:
Martę, która jest Boginią Ogniska Domowego, Ucieleśnieniem Gościnności i ma Ideał Pokoju, oraz może podać dowolne ciasto i ma też lody.
Krzysia którego całą noc uwierałam łokciem i miednicą.
Jesia - mistrzynie twistera.
Aldi-siostrę w hend-mejdzie.
Psychopatów, którzy obcinają nóżki, które wystają poza kanapę.
Szatanów, którzy sprzątają kuchnię tak, że aż oko wykol. To był szok.
Oraz innych gości. Było fajowo.

piątek, 14 listopada 2008

Dowcip dendrologa.

"Buk pospolity- Fallus silvatica, charakteryzuje się szerokim pokrojem, zmiennością barwna liści..."

Tak to jest, kiedy piszesz tysięczną z kolei nazwę, i tak bardzo chcesz, by COŚ w końcu się stało. No i jest. Freud zaciera rączki.

[ed]
Znowu zazdroszczę. Jak strasznie zazdroszczę. Mieszkań w centrum. Wolności sumienia. Radości z tego, że idzie zima (moje samopoczucie pogarsza się proporcjonalnie do spadku temperatury, więc zima jest mi obmierzłą), jarania się z emfazą jakąś dziedziną..Zazdroszczę paskudnie, perfidnie i podle. Bo jak mi daleko, zimno, zapracowano to wtedy jest okropnie strasznie. Czekam na jutro. Na mój Zielonooki Potargany Prozac.
Może jakiś fotel wkrótce się znajdzie?

środa, 12 listopada 2008

Lat temu dwieście.

Wrażeń kilka wsypanych do worka. Wstrząśnięte nie mieszane.
[1]
Today you'll dance,
You'll share each other Elders will stumble, The babies will crawl

Kierownica, światła, mój głos, który łamie się już na słowie dance. Nie tak brzmię, kiedy nucę Summertime pod prysznicem. Najwyraźniej poziom stresu mierzy się w moim przypadku nasileniem fałszu w prostych piosenkach. Pierwszy raz jadę sama naszą landarką, zwaną elegancko grand tourem. Kiedy teraz o tym myślę, zaczynam sama siebie podziwiać za odwagę. Mam u siebie samej ristekpa! Za to pewne 60 km/h, za bezbłędnie wrzucaną czwórkę... No i za to, że gdy przy skręcaniu w osiedlową uliczkę w odtwarzaczu zabrzmiało Off you Breedersów, zaśpiewałam bez najmniejszego fałszu. Bo ja raz jestem chojrakiem do granic możliwości, a dzień później jestem Ryjkiem i Filifionką jednocześnie.Tchórzem śmierdzącym. Dziś się ze sobą pieszczę- cytując przesłuchiwany właśnie Afrokolektyw.

[2]Świt: wybiegam z łazienki rozwiana suszarką i podryguję stwierdzając, że lat temu dwieście Mozart pisał bez skreśleń i wciągam koszulkę.

[3]Rano: zakonnica pod jarzębiną. Szarawe niebo i obłędna czerwień. Ludzie przy tym są bladzi i przysadziści z tymi pulchniutkimi palcami i okrągłymi noskami.

[4]Południe:Żul z papierową torbą z Zary.

[5]Wieczór:czarnym tuszem bij białych. Afrokolektyw wciąż twierdzi, że lat temu dwieście Mozart pisał bez skreśleń.

A poza tym Juno, Juno, Juno.
Marzenia, plany, rebusy.

poniedziałek, 10 listopada 2008

A co to jest?

Żyję w rodzinie doprawdy patologicznej. Rodzice od trzech dni rozkosznie rozbijają się po rozlicznych imprezach, a ja natomiast w roli odwiecznej opiekunki ogniska domowego pozostaję w pieleszach i opiekuję się szurniętym dzieckiem dwudziestego pierwszego wieku, czyli Toszibą, lat 10. Opieka jest to specyficzna, i pomijając wrzucenie na stół co nieco paszy wieczornej, bardziej przypomina demoralizację, niż wychowanie. Sobotę spędziłyśmy oglądając Asterix i Obelix :Misja Kleopatra. Ok, to jeszcze nie grzech, ale zasiedziałyśmy się do "niedopuszczalnej" 22.30, kiedy to rodzice, z nocnej powracający wycieczki, przerwali sielankę rodem z Mamma mia!
W niedzielę zdruzgotana wieczornym kazaniem w kościele, postanowiłam pomyśleć o swoich intelektualnych potrzebach, by nie dać się zwariować. Przy kolacji, Kino Polska, miast służyć mi nożem do masła, zaoferowało Nóż w wodzie. W to mi graj!- pomyślałam sobie przeżuwając kanapkę z szynką i sałatą.
-Tosziba, idziesz się myć, bo ja będę oglądać film.
-A jaki?- spytało Dziecię Dwudziestego Pierwszego Wieku
z wdziękiem ciamkając kabanosa z majonezem
-Nóż w wodzie.
-A o czym to?
-To KLASYKA POLSKIEGO KINA!-zagrzmiałam, wymachując plasterkiem pomidora przed zglobalizowanymi oczyma siostry.
-Acha.- skwitował Android Lat 10 i
zrzuciwszy różowe papucie, zasiadł na kanapie.
Wlepiłyśmy oczy w ekran. Ja, rozpoznawszy znane mi elementy wyposażenia jachtowego, poparskiwałam widząc Malanowicza robiącego "słoneczko" miast porządnej buchty (jak mię uczył mój Drogi Kapitan), ale generalnie adorowałam dzieło w należytym skupieniu. Tosziba zaś, jak przystało na, nie dość, że wychowane w erze dźwieku dolbi-didżital-serąnd, to jeszcze nadmuzyczne dziecko, zwijała się ze śmiechu widząc efekty źle podłożonego głosu. Faktem jest (jak mawia nasza ulubiona koleżanka z podwórka), że gdy facet wskoczył do wody, musiała minąć dobra sekunda, zanim rozległ się plusk. A bywało i tak, że Niemczyk szeptał słodkim głosem Anny Ciepielewskiej.
-Brzuchomówcy!- hihotała Technokratka. Oj no dobra- to było komiczne. Przyznaje się- też hihotałam. Na tym właśnie polegała demoralizacja tego wieczoru! Mózg po kilku tygodniach zakuwania odczuł potrzebę powrotu do dzieciństwa. Wujaszek Freud by się ucieszył, a Rousseau pogładziłby po główce.

Dzisiaj, jako że na dworze temperatura była akceptowalna, zerwałam się z rozbebeszonego łoża i wybiegłam co koń wyskoczy. Wziąwszy uprzednio pod pachę rower, rzecz jasna. Serwisu czas! Ostatni dzwonek przed zimą!
Obkolczykowany jegomość powiewający Malboro nastawił, naoliwił, podokręcał i kazał spadać. Spadłam więc, ale nie do domu, o nie. Bowiem zew merlia zawezwał mnie o poranku do placówki na ul.Waryńskiego, po odbiór wyczekiwanego DVD. (Przerwa na reklamy).
5 listopada bowiem, na DVD pojawił się film, który obiema ręcyma wykuwać będę spiżem na mej marmurowej liście Najlepszych Filmów...Ever! (podobno, bo jak zamówiłam 1, to dostałam dopiero dziś, więc jacyś wrogowie ludu musieli maczać w tym swe kapitalistyczno-świńskie paluchy). Co więcej, film ulubiony przez Lorda Fadera, co jest obecnie nie bez znaczenia. Mówię o Juno. Myślcie o tym co chcecie, ale pomimo amerykańskości- to JEST dobry film. Niesztampowy, luźno skonstruowany scenariusz, powalająco absurdalne dialogi, aktorstwo na najwyższym poziomie, boska muzyka, duuużo pozytywnych emocji. Mieszanka doskonała na zimne i ciemne wieczory. A i całkiem w tych okolicznościach przyrody edukacyjny! Bo co innego można robić, kiedy tak lodowato, deszcz pada, dom pusty, zegar tyka...? No dobra, wiem, że można TEŻ grać w chińczyka, słuchać muzyki klasycznej, albo oglądać mapy geodezyjne okolic Wałbrzycha, no ale...Także tego.
Uprzejmie poinformowane przez starszyznę, że My chyba dziś znowu wychodzimy (Toszibie mina zrzedła, ja przyjęłam to na klatę- nie takie rzeczy się robił), musiałyśmy się zmierzyć z kilkoma wspólnymi godzinami. Nie ma co się oszukiwać- coś trzeba robić. A skoro demoralizacja jest już in progress. No to, czemu nie, odpaliłyśmy Juno. Zapowiadała się dobra zabawa z cyklu A co to jest?
-A po co jej ten sok?
-To się wyjaśni.
-A co to jest?
-Test ciążowy.-odpowiedziałam spokojnym głosem, ale w środku mam Salę Kongresową podczas występu Kabaretu Potem.
Cisza. Do czasu, kiedy Juno wspomina lekcje edukacji seksualnej. Migawka: profesorka zakłada niebieską prezerwatywę na banana.
-O, a co to?-zahihotało Dziecię Nowego Stulecia
-Ee...to skomplikowane.- zaczęłam się wymigiwać.
-Ta pani zmieniła kolor tego banana na niebieski! Przez taką obrączkę!-wyjaśniło sobie samo Zaradne Robociątko.
-Eem. Tak jakby.-jeszcze chwila, a eksploduje mi głowa.
Kolejna próba: Juno w Women Now. Recepcjonistka proponuje darmową prezerwatywę. Nawiązuje się sympatyczny dialog na temat genitaliów chłopaka rejestratorki.
-A co to jest?- padło sakramentalne pytanie.
-To jest...-zaczynam przeczesywać krzaczaste meandry mej pamięci w poszukiwaniu dobrej ściemy; natomiast w mej rozbwionej podświadomości widownia z kongresowej śmieje się tak głośno, że Pałac Kultury zaczyna się chwiać- To jest prezerwatywa.
Rety, jak to brzmi! Prawie jak : "Mamo, tato, jestem w ciąży".
Tosziba pogrążyła się w milczeniu.
-Taki środek antykoncepcyjny, ktory ma zapobiec zajściu w ciąże.- postawiłam kawę na ławę, mając nadzieję, że nie spyta JAK się zachodzi w ciąże.
Oglądamy dalej. Śmiechy, turlanie po rozłożonej kanapie... Nie padło już więcej ani jedno pytanie.

Chyba, cholera jasna, zepsułam siostrę.
Zrujnowałam jej renesansowy światopogląd, zdruzgotałam dzieciństwo, już nigdy nie uśmiechnie się do słońca, nie zachwyci się śpiewem słowika po poranku, albo...albo po prostu będzie żyć dalej, do czasu postawienia kolejnego pytania.

Uch, nigdy więcej filmów z chociażby strzępkiem cienia aluzji do seksu! Moja przepona tego nie wytrzyma.

niedziela, 9 listopada 2008

Złoto-foto.

Sny mam dziwne- walczę w nich z podświadomością i przytulam się do brata, którego nigdy nie miałam. Za to o poranku tropie ślady słońca na mojej perfekcyjnej ścianie, w mym doskonałym pokoju (po wczorajszym rozkręceniu starego biurka-zawali drogi i przemeblowaniu ton starych rysunków w odpowiednie miejsce, pokój mój sięgnął wnętrzarskiego ideału). Po wyczerpującej, samochodowej trasie do centrum, po obejrzeniu wraz z Lordem Faderem wszystkich ciekawych dvd w empiku, opadłam na czerwoną kanapę. Oto efekt.





Wieczór pod haslem- Breeders Of you.
I am the autumn in the scarlet.
I am the make-up on your eyes.

piątek, 7 listopada 2008

Misja

Od tego wtorku, kiedy to świat przewrócił mi się do góry nogami, zaczęłam odczuwać potrzebę misji. Nie chodzi bynajmniej o to, iż wstąpienie do zakonu wysyłającego wyblakłe, miłosierne kobiety do Afryki na pożarcie lwom, malarii i animistom. Ani też o film widziany razy tysiąc, z muzyką, przy której zwykłam tańcować "dokolusia" jako Mała Marta. Szukałam misji zgodniej z normą M 168/49/86-64-92, misji nieglobalnej, misji, którą zmieścić można w pudełku po butach.

I nie do końca się udało...Wejdzie ona bowiem wyłącznie do tuby wysokości metra, tudzież do magicznej czarnej teczki. Za to generuje tony kalki szkicówki, wiórków gumkowych, rozlanego tuszu, baterii do kalkulatora, marznięcia na wsi, inwentaryzowania drzewek owocowych, długich rozmów ze śmiesznym profesorkiem i jeszcze mnóstwa innych rzeczy, które w pojęciu misji nijak się nie mieszczą. Oby wyszło. Obym do afryki jechać nie musiała:)

czwartek, 6 listopada 2008

Krótka recenzja filmu "Tajne przez poufne"



MORON!!!!

Lubię.

Takie poranki to ja rozumiem! Porządne 7,5h snu, niebieski szlafrok, powolne celebrowanie śniadania w towarzystwie radia, gazety i kawy.Nie miła jest mi jedynie konieczność wychynięcia z domu, ażeby ulżyć psu w niedoli. Na zewnątrz hula niemiłosierny, arktyczny wiatr, który K. zgrabnie określił jako Kielecki, do tego niebo całe w szaroburych chmurach, pojedyncze krople deszczu uderzające w twarz. A miało być tak pięknie...- śpiewał onegdaj gimnazjalnohumorzasty zespół.


Eh głupoty. Czym ja w ogóle się przejmuje.

wtorek, 4 listopada 2008

Najbardziej jesenny dzień.

Dzisiejszy dzień przedstawiam jako kandydata w plebiscycie na najbardziej jesienny dzień w roku. Od samego rana Black and White Town zalane było mgłą, której konsystencja wahała się od kichnięcia anemika po budyń waniliowy z rodzynkami. Gdy spowita tymże kleistym pseudoopadem maszerowałam do mojej pierwszej roboty fizycznej bliższa byłam stwierdzeniu, iż nie będzie to dzień miły. A to jeszcze wzmacniało jego kandydaturę na The Most Autumny Day Of The Year 2008.
Czekało mnie jednak zaskoczenie, wcale nie przykre, bo pomimo szybującego lotem koszącym ciśnienia, trujących wyziewów ziemskich mieszających się z wilgotnym powietrzem, które dawało wrażenie dżungli w lodówce, ludzie pałali, wręcz emanowali dobrym humorem. Niezmiennie od 8 do 20- od pielenia chwastów po kolokwium z participle clauses, otaczająca mnie brać studencka dostarczała mi pozytywnej energii w postaci dużej ilości nieco kwasowych, a jednak rozbrajających żartów, rechotu, nabijania się z siebie na wzajem...Dziś w tej mgle uświadamiam sobie, że trafiłam tam, gdzie trzeba nie tylko pod wzgledem programu studiów, ale i ludzi. Nie żebym ich nie lubila wcześniej, ale zachowanie pogody ducha pzry tej aurze, z moim poziomem narzekactwa, pesymizmu, jęczybułstwa itd jest nielada wyczynem.
Rozpisuję więc nowy plebiscyt na Najbardziej Pozytywną Brać Studencką Roku 2008:)

niedziela, 2 listopada 2008

Szycie człowieka

Zaduszkowa zaduma objawiła się u skromnie to piszącej wzmożoną potrzebą wykonywania robótek ręcznych. W ruch poszła oldskólowa maszyna (rocznik 70' bodajże; ta najbardziej oldskólowa, ponad 100letnia maszyna pełni dziś funkcję stoliczka pod telefon, bo zerwał się w niej rzemyk; gdyby nie to-byłaby wciąż w użytku;) oraz cały zestaw szwalniczy w postaci metalowych elementów nieznanego pochodzenia oraz nici we wszystkich kolorach tęczy. A że fotoparalela już dawno nie była FOTO, to wrzucam efekty tejże radosnej zabawy w tym rzekomo refleksyjny dzień listopadowy (15st, słońce- niech tak będzie przez cały miesiąc, błagam!).


Roll.

Kapiszony.

Jak w kinie.

Zielono.

Pejzaż horyzontalny.

Zaćmienie.

Eschatologia szpulki.

wtorek, 28 października 2008

Sezon na muchy

Zatańczymy jak owady
Przy zakurzonej żarówce
Najlepiej na obcasach i po dużej wódce

...albo w baletkach i po małej coli, w rozczarowującym, co do wnętrza klubie Hotl; ale jednak zatańczyliśmy. Odważyłam się. Trzeba żyć normalnie. Chociaż czy normalnym można nazwać paradowanie po Krakowskim Przedmieściu w stroju Gnijącej Panny Młodej? Dla kompatybilności towarzyszył mi mój Demoniczny Mr K. Zrobiliśmy furorę. Jesteśmy gwiazdami. Wszyscy nas kochają i proszą teraz o autografy na klacie. Tylko skini nas nie lubią. Jak wszystkich z resztą.



Nadchodzi coś w rodzaju długiego weekendu= wiecej czasu na naukę. Tylko ja nie chcę. Chcę do Budapesztu, do Kazimierza, do Wrocławia, do Łodzi, do Gdańska...

Wyjedziemy gdzieś za miasto
Odwrócimy się plecami
Będziemy się poznawać ustami i palcami

To jednak nie wyjdzie, bo to nie jest weekend dobry do radowania się. Carpe diem jest passe. Za to trędi są znicze, chryzantemy, smutne oczy i ciepłe szare swetry, żeby na cmętarzu nie zmarznąć.

Tylko nie za daleko
Bo jest zimny wtorek wieczór
Trochę wieje, śnieg topnieje w rękawiczkach dzieciom

Już niedługo śnieg. Zimno. Woda w butach. Błoto na podłodze autobusu. Coraz dalej, ciemniej, wolniej. Korki, śnieg posypany z wierzchu czarną solą i piaskiem. Ja posypana sennością i pośpiechem. Nie chce. Nie lubie. Zróbmy referendum.

niedziela, 26 października 2008

Paralela poleca.

Po obejrzeniu 80minutowego, niemego filmu z 1929r. z psychodelicznymi wokalizami Maleńczuka, polecam niebywale coś retro. To ostatnio bardzo trendi i dżezi, ale cóż tu począć skoro to ładne i "słodziak" jak by powiedział Krzyś.




To ostatnie moim zdaniem jest przeboskie.
Polecam stronę o zabytkach PRL

piątek, 24 października 2008

Nie.

Nie umiem teraz pisać. Żadnych osobistych wynurzeń. Żadnych rozterek. Prześlizguję się po powierzchni wydarzeń. Wszystko jest płytkie, niegroźne, niewarte uwagi. Problemy są śmieszne i żałosne.



O ile beznadziejnie tłumaczy się u nas tytuły filmów, o tyle plakaty są świetne. Na prawdę doskonałe.







wtorek, 21 października 2008

21 października

Life plays million cheap tricks.
Słyszę w słuchawkach przechodząc przez rozświetlony słońcem kampus. Jest taki piękny dzień. Taki ciepły, wiosenny, słodko-leniwy. A mi ręce opadają i oczy mrużę, zła, że świat tak podle i perfidnie się cieszy, gdy mnie, jak w kreskówce o Strusiu Pędziwiatrze, na łeb z nieba sfrunęło 10tonowe kowadło. Straszne i zaskakujące.
Ale też dziś, gdy stałam przed bramą mojego wymuskanego osiedla, wszystko nagle mi się wyprostowało. Skala mapy podjechała w górę. Lecę nad wami samolotem i patrzę z oddali. Niespodziewanie wiem, co jest najważniejsze, chociaż myślałam, że się zgubiłam. Jest inaczej. Jest tak okrutnie INACZEJ. Mam nadzieję, że ze mną wytrzymacie. Mam nadzieję, że sama ze sobą wytrzymam.

niedziela, 19 października 2008

Rajstopa.

Świat mnie zwodzi. Zewsząd mruga do mnie zielone oczko przeznaczenia, choć równie dobrze może być to oczko w starej rajstopie (jak się okazuje autokorekta nie zna słowa rajstopa- jest ono notorycznie podkreślane.wtf?!).
Po pierwsze, po kilku latach kurzenia się na szafie, mój wymarzony, przeogromny oraz jakże inspirujący (dla niego pokój został pomalowany na ten, a nie inny odcień zieleni) Plakat z Audrey, Zawisł. (Panie Jacku, fanfary poproszę!). A to oznacza, że mój pokój osiągnął swą pełnię i teraz wchodzi w okres schyłkowy i już za parę dni przeobrazi się w zasnutą dymem jaskinię opiumistów i dandysów. To znamienne. Nie mogę przecież żyć w niezgodzie z mym pokojem. Muszę stać się dekadentką.
Po drugie, patrzę w lustro i nadziwić się nie mogę indywidualizmowi moich włosów. Dziś zaczęły się domagać mocnego skrócenia i geometrycznego cięcia. Powinnam się podporządkować? O ile z mymi 11metrami kwadratowymi mogę się zgodzić, to fryzura jest czymś chyba zbyt abstrakcyjnym, by jej słuchać. Nie mniej jednak pomysł ten jest niejako odbiciem innego pomysłu dotyczącego skracania...Lub nawet braku. Czegoś.
What's more- Woody Allen za mną krąży machając kościstą łapką z rubryk gazety telewizyjnej. I przekonuje, że powinnam wyłączyć swój ośrodek poczucia winy. Raz na zawsze.
Dziś także usnęłam prawie podczas żarliwego świadectwa pani z neokatechumenatu (model rodziny 2+ od 6 do nieskończoności), ale gdy usłyszałam zdanie "I chociaż ja nie pracuję zawodowo jakoś..." obudziłam się i zaczęłam gruntownie przemyślać pewne konserwatywne aspekty mnie.
Przeznaczenie mruga do mnie, plącze mi w głowie zbiegi okoliczności tak, że mam wrażenie, iż jednak coś znaczą. I kiedy już nabieram pewności, postanawiam, planuję i rozważam możliwe metody...puszczone oczko okazuje się być dziurą w rajstopie.
-Haha, debil.-rzucam do siebie w lustrze i zamiast wyganiać z domu rodziców, odpływam w odległa galaktykę, by zaprojektować sobie biały welon, rozważając jakie fryzury będą modne za mniej więcej 10 lat. A do tego czasu będę utożsamiać się z nazwą pewnego zespołu (power?) metalowego.

Słowo na niedzielę.













Bo akceptacja siebie to droga do szczęścia.
(Mam nadzieję, że nie cytuję przez przypadek Paulo Coelho).

Polecam: http://agavezcomics.wordpress.com/grubo-ciosane/ (mocny jest też dział muzyka)

sobota, 18 października 2008

Milionerka marzy.

Wygląda na to, że niedługo powinnam zainteresować się usługami doradców finansowych, bo nie wiem, co będę robić z taką ilością pieniędzy. Doprawdy, to niemoralne. Popadnę zapewne w dekadencję, apokalipsę oraz galopujące suchoty, aż w końcu wyjadę do sanatorium uprawiać areobik i pilates.

troszkę z innej beczki, zamarzyłam sobie ostatnio podróż far away. Najchętniej gdzieś, gdzie nie jadą wszyscy. Gdzieś gdzie nie jest super-trądi. Najpierw była Barcelona, ale myślę sobie, że jest za mało alternatywna (haha. tak właśnie!). Choć Gaudi mnie pociąga. I ukrop z nieba. Mmm. To byłoby coś.
Ale wszak nie tylko Hiszpania na mapie. Może dalej? Lizbona, Gdzie tak pięknie mowią, i jest podobno jakoś inaczej, niż gdziekolwiek? Albo w inną stronę-Amsterdam. Holandia wogóle z tą tulipanowo-konopno- rowerową aurą (Stereotypową z resztą chyba). Lub do kraju śliwek, tokaju i gulaszu, który wcale nie nazwya się gulaszem. Budapeszt. Budapeszt. Odkąd zobaczyłam na Dworcu Centralnym pociąg jadący tam właśnie, zachciało mi się wsiąść i pojechać. Powoli, długo, spokojnie. Podróżować delektując się samym faktem jazdy, przemieszczania się. Marna ze mnie globtrotterka, bo rodzinne finanse zazwyczaj przewidywały minimalizację kosztów wakacyjnych= siedzimy na Warmii, cast away, podzcas gdy na klożenaki wklejają na grono kolejne tony fotek z Grecji, Austrii, Australii, Magadaskaru i Północnego Zakałakazia. Ale skorom milionerka teraz?
Niech no tylko się ktoś przyłączy. Pojedziemy.

poniedziałek, 13 października 2008

In grey.
























A picture in grey
Dorian Gray
Just me by the sea.

And I felt like a star
I felt the world could go far
If they listened to what I said.
The sea

Washes my feet
Washes my feet
Splashes the sole of my shoes.



(Geometryczne mam myśli.
Madame pokrzepia)

- - -
Czasem zamieniam się w babcię i się tego wstydzę. Aż czasem muszę się uszczypnąć, polać zimną wodą, albo sole trzeźwiące sobie podać. Budzę się wtedy z tego snu i ze zdziwieniem ścieram łzy z policzka. Skąd one się wzięły? Definitywnie koniec z maniakalnym męczeniem Konwickiego. Mój Boże, świat to nie tylko zatęchłe piwnice, wieczne zimy i pijani przechodnie. Obudziłam się.

sobota, 11 października 2008

Czy to kwiecien?

-Mam wrażenie, ze jest kwiecień. Codziennie jest coraz cieplej.-rzecze kolega.
Coś w tym jest- na termometrze 18. Ale ze światłem coś jest nie tak. Wychodząc z domu o 9.30 stwierdzam, że równie dobrze mogła by być 16. Od początku sennie, nieprzezroczyście, złoto oliwkowo. Surmie w milczeniu pozbywając się liści. Ja pozbywam się złudzeń, że jeszcze są wakacje. Na biurku, ponad moją głowę wyrastają kaniony podręczników, papierzysk, suchych liści, absurdów.
No bo przepraszam, kto w drodze do pracy spotyka bobra ze szczurzym ogonem? Który podobno wcale nie jest zwierzątkiem wodnym tylko metaforyczną projekcją mojej podświadomości. Może i tak. Zawsze uważałam, że w pewnych kwestiach Wujcio Freud miał racje.

A teraz w przerwie analizy średniowiecznych ogrodów wirydarzowych- zjem barszcz. Red borszcz.

środa, 8 października 2008

Ja nosze kalosze
























Ty nosisz kalosisz.

No to ogłaszam, ze plan w 100% completed. Jest dobrze.

wtorek, 7 października 2008

Shut up and write.

Czy tylko mnie załamują genialne małolaty, które w wieku 16stu lat mają napisane 4 pełnowymiarowe powieści czekające na druk?
-Co to za problem. Siadaj i pisz.- rzecze tata wzruszając ramionami.
-Ha. Bardzo śmieszne.- komentuję podnosząc głowę znad notatek z roślin zielnych.
-Zamień krótkie formy na długie.
-No prrrosze cie...Ranunculaceae, Asteraceae...-mamroczę pod nosem.

Moja fantazją zawładnęła uczelnia. Moim czasem zawładnęła uczelnia. Moja cudowną wakacyjną iluzją zawładnęła uczelnia. Moim kręgosłupem nawet zawładnęła uczelnia (nowa definicja słowa cieżko: Majdecki Longin, Historia ogrodów,wyd.PWN, Warszawa1978r. 943 strony+ Mokre Rzeczy Basenowe feat. Ręcznik w piosence Czemu, kur** mam tak daleko do domu?!)
Ale już wkrótce JA zawładnę JEJ pieniędzmi .Mhaha. Demoniczny śmiech.

Jak na razie 80% planu wykonane: dwa stypendia na najlepszej drodze do przyznania, dzień na miłość (tudzież kino*)wygospodarowany, zielnik prawie skończony, trener poinformowany o możliwych absencjach, jedne zajęcia przesunięte. Tylko ten angielski.
Gdybym dziś nie zwiała (w nadziei na przenosiny), to właśnie wychodziłabym z uczelni.



*)Ostatnio Tropic thunder. Polski tytuł jest tak kosmicznie głupi, że zajmuje obecnie drugie miejsce w Marcianym Rankingu Najidiotyczniejszych Tłumaczeń Świata, zaraz po Wirującym Seksie.

piątek, 3 października 2008

Bywa bywa

Mówię tak.
Mówię nie.
Bywa że
czasem jestem dziwna
jak to miasto...

Śpiewała nasza ukochana, przecudowna i forever and ever Beata Kozidrak. I nie bez kozery śpiewała, bo dziwne jest to miasto, w którym nawet autobusy mają kłopoty z ortografią.
Idziemy oto super-grupą, wielce alternatywni (Krzysiu, wiem że się obrażasz właśnie na mnie za nazwanie Cię alternatywnym, ale po godzinie ze mną musiałeś nasiąknąć nieco klimatem...), idziemy Krakowskim Przedmieściem, które jest piękne, ma profesjonalną nawierzchnię, srebrzyste przystanki, panoramki warsiawskie zatopione w szklane klocki...więc idziemy idziemy, aż tu nagle








Widok ten skwitowany został gromkim"O k*wa! Wyjmuj aparat!"


No i czy Beata nie ma racji?

wtorek, 30 września 2008

Aktualne komunikaty o zmianach tras

2008-09-29 | Wydłużenie linii nocnej N83 do Piaseczna | Od nocy 1/2.10.br. linia N83 zostaje skierowana na trasę wydłużoną:
DW. CENTRALNY - ... - Puławska - PIASECZNO: Puławska - Jana Pawła II - Dworcowa - Towarowa - PKP PIASECZNO;
W wybranych kursach autobusy linii N83 będą podjeżdżać ul. Karczunkowską do pętli PKP JEZIORKI.



I nagle świat jest piękny! Fala radości zalewa mnie jak mocno wstrząśnięty szampan otwarty w kulminacyjnym momencie imprez. Podskakuję sobie na krzesełku, poklaskując żwawo w łapki i w myślach grzebię w mrocznych czeluściach szafy w poszukiwaniu odpowiednio wydekoltowanych bluzek. Jeden komunikat ZTM,a tyle radości:)

Z innej beczki
: szczęście uśmiechnęło się do mnie ponownie- moja buraczana uczelnia postanowiła obdarować mnie pieniążkami.

Z jeszcze innej beczki:
fajnie czasem przerwać oglądanie horroru.

Beczka nr 3: the larch ( jutro startujemy;na pierwszy ogień- dendrologia. Może w końcu dowiem się jak rozpoznawać różne gatunki drzew z dużej odległości)

czwartek, 25 września 2008

So I'll take that train and ride.

Pod prysznicem rozmyślam o dniu nadchodzącym tak podobnym do pozostałych. Domyślam się, że nieuchronnie zbliżający się koniec "Złotego Pelikana" Chwina spowoduje leciutką psychozę. Podobnie jak kolejny okołogrypowy sms - słyszę ten dźwięk i rodzi się we mnie nikła nadzieja, że napiszesz jakieś rozpaczliwe "Przyjedź". Ale i tak wiem, że jak większość z nich ten również zacznie się słowem "Nie...". Wychodzę z wanny i siedząc na chodniczku z balsamem w dłoni odczytuję na ekranie komórki dokładnie spisany zestaw moich obaw. Ech, ta moja ponura nieomylność. Rozsmarowuję krem nawilżający wraz z łzami rozbiegającymi się po policzkach.

Po chwili jednak zdaję sobie sprawę, że te wszystkie brednie nie mają sensu. Że to tylko złudzenia i dziwne kombinacje emocjonalno umysłowe z wpływem literatury współczesnej i meteoropatii. Podnoszę się i ubierając się w kolory sezonu, pakuję w torbę zestaw pędzli, prostuję papier, wiążę wściekle czerwoną wstążkę na różowej teczce za 6.49. Postanawiam wykorzystać zaskakująco miłą aurę i odwiedzić miejsce pełne wspomnień i akwarelowych widoków.
Zaczynam wcinać ciasto ze śliwkami, siorbać super gorącą melisę, przy okazji dopakowując do torby jabłko. Już mi dobrze. Już słonce. Już farby. Może po drodze dokupię sobie persen?

Staję na tarasie widokowym przy pałacyku i obserwuję staruszki przycupnięte na ławkach, a tuż obok nich pary nastolatków wiecznie pragnące pozbyć się wiekowych pań ze strategicznych miejsc w słońcu (coś o tym wiem...). Miasto żarłocznymi, skorodowanymi zębiskami bloków wchłania kolejne kęsy porowatej materii drzew...ale robi to tak pięknie! Wypiętrzone ponad zielone kopuły pasiaste kominy i twarde bryły domów tworzą dziwaczną i sprzeczną wewnętrznie harmonię. Naiwnie zachwycona opieram twarz na dłoniach i nasiąkam kolorami. W uszach fałszuje sobie uroczo The Kooks. Idealna ścieżka dźwiękowa do tego słonecznego ukojenia, zażegnania masochistycznych demonów i wymyślonych kłopotów. Słucham "Tick of time" raz za razem z przerwą na Herculesów i popadam w twórczą euforię. Przestaje mnie interesować to, czy malowany przeze mnie pałacyk ma cokolwiek wspolnego z tym realnym...sam fakt malowania powoduje, że nastrój pogodnego, skandynawskiego tudzież czeskiego filmu trwa. Ujęcie pierwsze i ostatnie- dziewczyna w fioletowym szalu i tęczowych skarpetkach siedzi na ławce, słońce odbija się w oprawkach jej okularów. Robi ostatnią poprawkę na pstrokatym obrazku i uśmiecha się. Napisy końcowe. A w tle ktoś nuci...

And so I'll go, yes I'll go, so I'll take that train and ride.

Hoping I can write her a rhyme, that might stop the tick of time
Get off this situation and feel fine,
Get off this situation and feel fine.

wtorek, 23 września 2008

Efekt deszczowego popołudnia


Niech żyje kreatywność oraz fur tv.

Jessss...

Mmmm. Prrroszę Cię!

poniedziałek, 22 września 2008

Thoughts of you.

Przebieram nóżkami z niecierpliwości.
Przebieram się tysiąc razy.
Przebieram w pomysłach jak w ulęgałkach.
Uśmiecham się do lustra i mówię "Cześć, K. Opowiadaj!".
Jestem ubrana w nową bluzkę, spodnie, kolczyki. Cała jestem nowiutka, czyściutka, pachnąca perfumami.

I nawet gdyby wybuchła epidemia czarnej ospy, zburzono wszystkie mosty przez Wisłę, a hordy rozwścieczonych kibiców tłukłyby wszystkich obywateli po facjatach- zobaczymy się.

Bo już nawet szare komórki wyprałam do białości tym oczekiwaniem.

Bo czekanie
To krokami odmierzana śmierć
Którą w ramy wstawi ktoś.

[edit]
Jest noc
Szczypią mnie oczy
Obgryzam paznokcie, albo tylko tak mi się wydaje.
Czytam, jak inni piszą. Jak inni piszą lepiej.
Czemu o wszystko stałam się taka zazdrosna?
Chyba nieciekawy mam żywot. Albo brak mi komplementów? Nikt się nigdy za mną nie obejrzał na ulicy. No chyba, że paradowałam roztargniona z niezapięty rozporkiem. Wychodzi na to, że zapominalstwo to chyba moja najatrakcyjniejsza cecha.
Dobranoc państwu.

Btw. Czy ktoś to w ogóle czyta?


niedziela, 21 września 2008

Dryń dryń



Me niewole.
Komórkowe telefony, rozmowy, dryń dryń me niewole. *)

Jak mi płytko. Jak mi komercyjnie. Jak mi egoistycznie.
Nie wchodź drogi kliencie, nie mijaj nawet drzwi, nie patrz na mnie, nie chcę ciebie i twoich pieniędzy. Chcę tylko stad iść. Uciec w deszcz. Nie patrz.

Nie przyjeżdżaj proszę, moja droga. Już nie mam siły jeść. Pulpeciki, kluseczki, chrupki.

Nie naśladuj mnie w lustrze szanowna le visage. Przestań na mnie świecić tymi czerwonymi kropkami, źrenicą, kłuć mnie nosem. Poczekaj no, ja cię urządzę. Powtarzasz to, to wszystko, co robię. Już mam cię dość, tych oczu pustych. Poczekaj zbiję lustro, tak, tak.**)


W przerwach po mistrzowsku zagranej histerii (nie wychodzę na ulicę, więc udaję dziś sama siebie), przeglądam się w ciemnym lustrze telefonu i obieram twarz z resztek łuszczącej się osobowości.
-Zadzwoń zadzwoń zadzwoń-szepczę dziwiąc się ruchom swoich ust. Robię sobie tysiące zdjęć, żeby zapamiętać kim jestem.

Wychodzi słońce. Tęsknie za Pustkami i Republiką. Tęsknie za K.


- - -
*)Fisz. Chodźmy w deszcz.
**)Republika. Tak tak to ja.

piątek, 19 września 2008

Zwiewna Iguana.

Czas: 20.30.
Miejsce akcji: pewne rondo w centrum Warszawy przyozdobione palmą
Osoby dramatu: Ja oraz Koleżanka, przyozdobione poetyczne przewieszonymi przez ramię szalikami oraz uduchowionymi wyrazami twarzy.

Skąd ten kostium? Ta gra pozorów? To proste. Wszystko, jak zwykle, przez moje PiNowe szczęście. Jeden e-mail napisany jednym palcem przez lewe ramię, potem wypieki na twarzy i radość- idę na koncert Grzegorza Turnaua. Ot tak. Idę, a co mi tam. Co mi tam, że noc i do domu daleko. Co mi tam, że zimno i Syberię mamy zamiast Złotej Polskiej Jesieni. Piosenki pamiętane z głębokiego dzieciństwa, przeżywane raz po raz przy kolejnych smuteczkach nastoletnich, są tego warte.

Poetyczne, lekkie i zwiewne wkraczamy w ciepły i pachnący opuncją hol klubu Iguana Lounge. Rozpłaszczamy się w szatni u pana o rozbrajająco ogromnych okularach i po odebraniu powitalnego napitku, umieszczamy nasze duchowe istoty zamknięte w zgrabnych pudełeczkach ciał, z brzegu parkietu. Przez następne 40 minut, przy użyciu wszystkich dostępnych kończyn, walczymy o przestrzeń życiową do odbioru sztuki wysokiej. Najwyższej. Sztuki, że och i ach.

Po ekstatycznej zapowiedzi Prowadzącego, na scenie pojawia się wyczekiwany pan Turnau. Ależ gdzie tam "pojawia się", on wchodzi zwyczajnie- ot, jak każdy człowiek w marynarce, w okularach, z uśmiechem nienachalnym. Nasza snobistyczna, zwiewność i uduchowieństwa przemija z wiatrem. I dobrze.
Koncert ten bowiem określić można jednym słowem - zaskoczenie. Bo miejsce nietypowe na poezję śpiewaną, i poezja śpiewana taka niePINowa wcale. Bo mimo sąsiedztwa baru, gdzie jak to bywa w klubach- wrze jak w ulu- wszystko było słychać dokładnie i najdrobniejsze fortepianowe ozdobniki docierały do mych, przytępionych niegdysiejszym black-metalem, uszu (Brawo Iguana Lounge! Wygrywacie z Akwarium w moim rankingu). A i repertuar, jak z marzeń! obawy o to, że nie skojarzę żadnej piosenki okazały się być zupełnie zbędne.
Pan Grzegorz zaczął bowiem od "11.11", potem zaś każdą piosenką ilustrował jakąś historię; przed oczami memi jak w korowodzie kroczyły zgrabne i nieprzesadnie poetyczno-zwiewne anegdoty. Najpierw nieco anty grafomanii, potem jak to pan Turnau "przypadkiem" wpadł do Piwnicy pod Baranami, i że "Znów wędrujemy..." (najcudowniejszy splot metafor i muzyki...ever!) to nic specjalnego- ot efekt licealnego zauroczenia. . Dalej GT postanowił przenieść do ciepłej czeluści Iguany nieco aury zza okna zachwycając publikę "Bracką". Z prawdziwą wirtuozerią cytował Grechutę, Starszych Panów, The Beatles, Billego Joela...a nawet Annę Marię Jopek. Do tego szczypta szaleństwa - od zmiany okularów na przeciwsłoneczne, po muzyczny aerobik przy fortepianie statecznym niczym przedwojenna ciotka w koronkach. A i skłonienie publiczności do równego i melodyjnego odśpiewania "Nie dzieje się nic" z podziałem na role (słuchacze vs Pan Turnau), jest nie lada wyczynem. To wszystko w lekkim sosie na bazie ironii i skromności z elegancją i esencją piękna.
-Ja na kolana padłem! -myślę gombrowiczowsko po ostatnim bisie, czyniąc coś dokładnie odwrotnego (tzn. wstając w celu udania się do szatni).

P.S. Żeby nie było tak pięknie, to powiem w sekrecie, że udając się na ten koncert chciałam także podstępnie zweryfikować PINową reklamówkę audycji Pana Ulewicza. Faktycznie-garnitur doskonale skrojony, a i ten włos rozwiany na wietrze...bajka!

Zdjęć z koncertu brak, bo to tak jakoś nieelegancko w okolicznościach wyżej opisanych.

czwartek, 18 września 2008

Buty, ściany i faceci.

Czasem marzę sobie, że jestem kimś innym (zapewne nie jestem w tym wcale oryginalna...). Myślę sobie, że jestem po prostu człowiekiem. Oddzielona od całego kontekstu rodzinno-geo-politycznego idę sobie ulicą w jakichś doskonale dopasowanych, wygodnych i niewiarygodnie drogich butach. Jestem tą kobietą, którą właśnie mijam przy Pałacu Kultury, tą, która wsiada do ciepłego, ogromnego samochodu; tą, co rusza właśnie do pracy, aby cały dzień malować cudnie wąskie paznokcie.
Poluje na ich spojrzenia, staram się wniknąć w ich myśli, we wnętrza ich domów i ubrań, poczuć ciężar ich kolczyków, przypomnieć sobie wygląd ich mężczyzn widzianych nago bardzo wcześnie rano przy pierwszym papierosie. Patrze i staram się duchowo zagrać Ją, Tą Obcą, nie wiedząc o niej nic, poza przeczuciem, poza instynktowną charakterystyką.
Nie wiem skąd w mojej głowie biorą się te obrazki z życia, miniatury istnienia. Może z kontrastu z moim niesamodzielnym wegetowaniem pomiędzy samodzielnością, a tuleniem się do mamusi. Nie mam nic przeciwko rodzicom, serio. Tak tylko sobie rozmyślam czczo i beznadziejnie o wyfrunięciu z gniazda, o skoku na głęboką wodę.
Rozsądek Mój marszczy brwi i nabiera powietrza, by zacząć mi tłumaczyć, że...
-Tak, tak. Nie mam POJĘCIA jak bywa ciężko. Owszem, nie mam. Ale kiedyś w końcu powinnam się dowiedzieć, prawda?- przerywam.
-Dorosłość to nie tylko przyjemności- rzuca we mnie sloganem rodzicielskim Rozsądek Mój
-Nie, ale ma w sobie jakiś magnetyzm. Chciałabym iść ulicą w niewiarygodnie drogich butach...
-O ile kiedykolwiek będzie Cię na nie stać.-wyzłośliwia się Superego.
-W końcu będzie. Ten jeden jedyny raz. Chce mieć dom o ekstrawaganckich kolorach ścian, pachnieć Bossem, nosić zloto i mieszkać z facetem.
-Dobrze wiesz, że brak Ci odwagi, by zdecydować się na ten wymarzony morski. Brak Ci odwagi nawet by włożyć czerwony sweter, wyjsć z domu bez zaplanowanego powrotu, albo pójść z nim do łóżka.- wymienia Rozsądek Mój na jednym oddechu.- Jesteś życiowym tchorzem. Nie zdziwiłabym się, gdybyś do trzydziestki pomieszkiwała w Cholernym Piasecznie.

Obrażam się i odwracam do niej tyłem. Co z tego, że nie mam kolorowych ścian, butów, samochodu, mężczyzny na wyłączność i 24h na dobę. Ale zdarzało mi się robić rzeczy całkiem samodzilenie i to całkiem ekstremalne rzeczy. Chwilami czułam się jak one- Te Obce na ulicy. Ale czy to do cholery, może być cel życia?

Koniec dramatycznych rozważań. Idę dalej ulicą i ogarnia mnie coraz głębsza, pijacko-kacowa beznadzieja polska rodem z pana Konwickiego. Po prostu idę dalej.

środa, 17 września 2008

Olśnienie

Muzycznie olśniona popełniam grzech wklejactwa tekstowego. Szanowni państwo, nie mam nic innego do powiedzenia, poza tym, że jestem zachwycona, uradowana i zakochana muzycznie w Hercules and Love Affair, a najbardziej to uwielbiam głos tego pana i trąbkę w tle. Jakaś retro jestem ostatnio.
(...)
I wish the stars could shine now
For they are closer, they are near
But they will not present my presence
they will not present my presence

I wish the light could shine now
For it is closer, it is near
But it will not present my presence
And it makes my past and future painfully clear
(...)

A teraz posłuchajcie, drodzy państwo- cudo. Szalone cudo.

wtorek, 16 września 2008

W podusię




Są 23 minuty po północy. Martę S. ogarniają nagłe drgawki dwojakiego rodzaju. Zewnętrzne, spowodowane nadejściem listopada we wrześniu przy braku tzw. sezonu grzewczego. Panowie z kotłowni nie znają, zdaje się, uczucia litości.
Wewnętrzne zaś mają przyczyny różnorodne. Jestem bowiem jak cholerny mały samochodzik, co się napędza małym cholernym akumulatorkiem- produkuję sobie wysokoenergetyczne impulsy lęku (najstraszniejsze są bowiem zajebiste imprezy na których mnie nie ma, oraz to że podobno Wszyscy na prawie bardzo się zmieniają, niestety na gorsze.) i gromadzę je skrzętnie w mej podświadomości. Tylko, że ja wcale nie chcę. Nienawidzę siebie za zazdrość, za niepokój, za brzydką, nieatrakcyjną psychozę. Im dalej jesteś, tym mocniejsze jest zasilanie z mojego akumulatorka. Staram się czasem przepalić bezpiecznik, przeciąć przewody, rozbroić bombę. Nie zawsze mi to wychodzi. Tym bardziej, że dygoczę owinięta w dres i szlafrok. Niebieski szlafroczek. Blue raincoat.

A przecież to wszystko nie tak. Przecież to nie kanibale. Nie terroryści, ani nawet psychopatyczni mordercy. To tylko studenci prawa. Przyszli na dodatek. Marzną tak jak ja, a pewnie i nawet gorzej, bo i blue raincoatu ni ma. Siedzą w tych domkach i piją na umór póki mogą, bo już za miesiąc głowić się będą, po co im to wszystko.

W moim strumieniu świadomości uzmysławiam sobie właśnie, że jak mocno bym nie walczyła i tak wiem, że będę dygotać. Jak zwykle, bowiem serce mówi co innego niż głowa. Staram się ufać głowie, a serce uspokajać wpatrywaniem się w Twoje zdjęcie i wciągając nosem Skrzynkę Odbiorczą wiecznie wyładowanego SE, ale i tak się boję. Śniąc więc o dokonaniu na tych wszystkich deprawatorach/deprawatorkach Mazowieckiej Masakry Piłą Mechaniczną Lub Chociaż Nożykiem Do Papieru dociągnę do końca tygodnia próbując zrobić się na bóstwo. Żebyś żałował, że ominęło Cię siedem dni przebywania z tak niesamowitą osobą jak ja, na rzecz przepijania złej pogody. Ale spokojna nie będę i dobrze to wiem.

Od jutra kuracja grzanym winem i melisą, oraz gotowaniem i zakupami. Babskie rozrywki- ot co.
Koniec biadolenia. Jestem silna nie? Tylko najpierw sobie pochlipie w podusie.

niedziela, 14 września 2008

Jadłospis na dzień 14 września 2008r. (niedziela)

Śniadanie
-Autumn footsteps
(czyli rozmiękłe łupiny orzechów włoskich pod stopami podczas spaceru z psem, podawane w temp. 6 st. C)
-El Puci-Puci
(błękitny szlafrok wyłożony na podwójną warstwę piżamową z dressingiem o dwóch szlachetnych białych paskach, serwowany z kawą z mlekiem i grzanką nutellową)

-Martjito
(lekki koktajl z mrożonej Marty pod pierzyną, w towarzystwie pieprzu i papryczki chili wprost z dziwacznych, erotycznych snów)

Lunch
-La Insalata de Tośkana
(soczyste kawałki humorów młodszej siostry wymieszane z dużą ilością klocków lego, lalek barbie i kartek ze Workbook class 4, w sosie a la wyścig szczurów)
-Questiondilla
(syndrom pytania Ale Co Ja Mam Teraz Ze Sobą Zrobić? przyprószony tartą grrrgonzollą- ulubionym serem złosnic)

Dania Obiadowe
-Fast foo
(mega szybka sałatka wykonywana przy użyciu nielegarnel zgnaitaczki do czosnku)
-Familia Completa
(zestaw dla czterech osób i psa)
-Ice crrrream
(deser lodowy podawany w polarze)

Kolacja
-Amenetto
(ulubiona potrawa młodzieży oazowej, serwowana z jednym chwytem gitarowym w towarzystwie złoconych barokowych aniołków)
-Szisz-grzejbab
(Chude nogi damskie obrumieniane nad elektrycznym piecykiem olejowym)
-Laurus mobilis
(Laur, lub po polsku Wawrzyniec czytywany w laptopie aż po wyczepanie baterii)
-MucioVideo
(drobna słodycz na żywo)

A możeby tak

...zmienić nazwę koffanego blogaska na OdwłokOposa.blogspot.com?


Listopadowo-lutowa aura w końcu lata zestawiona dla kontrastu z meksykańskim żarciem i widokiem mocno wydekoltowanych kelnerek może pomieszać we łbie.

A może KiełbieWeŁbie.blogspot.com ?
Albo
ŻadnegoZaliczaniaPanienekNaObozieIntegracyjnym.blogspot.com ?

O już wiem KochamCięGupku.blogspot.com.

piątek, 12 września 2008

Zimno

Pierwszy dzień przejmującego chłodu. Wcale mi się to nie podoba. Nie lubię wiatru wwiercającego się w nogawki. Miałam nie narzekać, więc nie będę zagłębiać się w szczegóły meteorologiczne.
Wypad imprezowy był disco-rock and rollowy i całkiem sympatyczny. Zabawa może nie do upadłego, ale do oklapnięcia na kanapę. Usnęłam w obcym domu, ale z poczuciem bezpieczeństwa i jakiejś takiej babcino-herbacianej troski. Lubię jak czasem ktoś mnie tak opatula. Ze pyta czy wszystko ok, czy kawki, czy kanapeczki...
Pogoda (oraz to, że Ty ciągle jesteś idle, a ja mam tyle do powiedzenia) powoduje we mnie jakieś niedobre resentymenty. Idę sprzątać zatem i grzać się herbatą

Dziesieńć idzie- cytując Dziedzica.

wtorek, 9 września 2008

Paradoksalny żywot Marty S.- Marta S. rozmawia sama ze sobą

-Chyba brak mi szczerości-zamyślam się przycupnąwszy na brzegu wanny. Myję zęby i rozważam możliwość udania się do psychologa, niczym Tony Soprano. Pani psycholog wszak wyleczy mnie z moich małych fobijek i paranojek. Powie, że powinnam stanąć w pełni świadomości samej siebie i podszeptów swojego id. Że muszę przestać zabawiać się w chciałabym, a boję się. Że albo tak i potem wiadomo co dalej, albo nie i gryź się dalej sama ze sobą. Na każdej płaszczyźnie. Bo to jest tak, że jak dziecko pzred sklepem ze słodyczami- widzę najpiekniejszy i tęczowy lizak na wystawie, i bardzo pragnę go mieć. Tylko, że mama trzyma mnie za rękę i nawet nie pomyśli, że bym go chciała. Idziemy dalej, a ja mam łzy w oczach nie dlatego, że nie mam lizaka, tylko dlatego, że zrezygnowałam nawet z próby otrzymania go.
Ktoś zdaje się wszczepił mi organinczny strach przed konfrontacją, przed ciemną ulicą i nocnymi autobusami. Ktoś dał mi szczepionkę przeciw "skokom w bok" i małym szaleństwom, dając jedno całkiem duże.
Prawda jest taka, że w skali globalnej moje problemy to gówno. Za przeproszeniem. Ot, takie roztocze dryfujące na powierzchni oceanu. A jednak- jest coś na rzeczy.
Stąd ten kompletny brak szczerości połaczony z ekshibicjonizmem. Wciąż nie mogę się zdecydować - mikroskop czy teleskop?

poniedziałek, 8 września 2008

What. the f***?

No ja właśnie nie wiem. Przechodzę ciężką postać choroby piaseczyńskiej tzn "dlaczego tak daleko? dlaczego nigdzie ni emogę iść? dlaczego inni się świetnie bawią i jakimś cudem udaje im się zawsze u kogoś przenocować?!"
Przepraszam.
To jakieś strasznie ekshibicjonistyczne, ale muszę to z siebie wyrzucić, bo pęknę. Ludzie, proszę nie zapominajcie o mnie, bo mieszkam w jakiejś dziurze bez nocnych. Właściwie, Ludziu, nie zapominaj o mnie i kalkuluj czasem na moją korzyść.
Proszę.
Rety. A właściwie to jestem zła na siebie, szlocham w poduchę, oglądam rodzinę Soprano i czuję się jak Tony- wściekła na smutno. Walę głową w ścianę, ale ona mnie olewa.

wtorek, 2 września 2008

Impreza-Wolność

Na ulicy Wolność panuje dowolność czasu, bo można przyjść o 20.30, o 22.30 albo i o 03.30. I nic właściwie się nie zmienia. Albowiem, tak jak w wakacje każdy dzień to sobota (chyba, że jest niedziela), tak i na Wolność każda godzina jest taka sama.

Na ulicy Wolność panuje dowolność miejsca, bo można na kanapie pod pierzyną z kolegą i koleżanką, można na fotelu bezsennie leżeć, i na podłodze odgniatać sobie miednicę o parkiet tudzież policzek o kosz wiklinowy, i na bosaka na schodach, i można w kuchni w kącie z poczuciem porażki stać i zastanawiać się. A zastanawianie się w okolicznościach spożycia pewnych płynów nie wychodzi zbyt dobrze.

Na ulicy Wolność panuje dowolność akcji, bo można wznosić pod balkonem toasty napojem winopodobnym, robić z klatki schodowej prawdziwy amerykański crime scene, palić sheeshe bez rurki, nie popijać żubrówki. Smucić się można. Zazdrościć. Snuć w majtach. Sprzątać toaletę. Szukać pasty do zębów. Obawiać się można, że znowu te same strachy napadają i że wtedy się chce zapaść pod ziemię i nie pamiętac.
Strasznie nie pamiętać.
Nie pamiętać. Nie. Tylko nie pamiętać. Tylko nie...proszę. Bardzo proszę.


Pięknościowy teledysk. Dokładnie tak bym sama go zrobiła.

piątek, 29 sierpnia 2008

Świerkanie.

...czyli dzień fiaska ogólnego.
Zaczęło się od tego, iż zapragnęłam dokonać włożenia mozolnie przez kilka dni wykończonej do ostatniej kokardki sukienki. Niebieskiej. W maziaje. Do podfruwania przez wiatr. Na daremno.

Bowiem o godzinie 6.15 obudził mnie deszcz świekający w szyby mego dachowego (niech to szlak!) okna. Niezrażona postanowiłam wdziać cokolwiek innego w czym nie będzie zbyt zimno, mokro itd, by cała zdrowa, nawodniona oraz kipiąca hemoglobina dotrzeć do Centrum Krwiodawstwa wspomóc potrzebującego pacjenta. Oraz otrzymać ekwiwalent czekoladowy na osłodę. Na daremno.

Wypełniwszy kwestionariusz zawierający pytanie od podstawowych (imię, nazwisko), przez spam (adres zamieszkania, zameldowania, korespodnencyjny), dziwactwa (Czy w ciągu ostatnich 6 miesięcy był/a pan/pani w rejonie endemicznego występowania malarii i gorączki krwotocznej zachodniego nilu przenoszonej na ludzi?) po krępujące (Data ostatniej miesiączki); udałam się do rejestracji.Na daremno.
Kiedy już już miałam otrzymać magiczna bransoletkę przyszłego krwiodawcy stało się. Zdrada. Targowica. I to moje własne nadgarstki!
-A ile pani waży?- rejestratorka chwyta mnie za przegub.
-Em...48?
-EEE TO PANI NIE MOŻE ODDAĆ KRWI!
-Ale jak to?
-Można od 50kilo.
-Ale ja nie jestem anorektyczką, jestem sportowcem!-wołam, a moja obrażona hemoglobina burzy się, pieni i niemal tryska mi uszami.
-Nie może pani.
Rozczarowana i zła staję przy oknie i gapię się na deszcz, gołębie i przedszkole artystyczne na przeciwko. Z trudem hamuje łzy. Nie wiem skąd one. Chyba z poczucia porażki w obliczu bezdusznej biurokracji, która czai się nawet w ultranowoczesnym marmurowo-chromowanym laboratorium.

Zimno i wieje, kiedy z K. wyruszamy na spotkanie sztuce muzycznej w budynku Trójki. Nastawiam się pozytywnie, ale jestem głodna (posiłek poranny mil być lekki, a ekwiwalent mi nie przysługiwał, bo za mało ważę...), mam kałużę w ulubionych szmaciaczkach i nie dostałam różowej pelerynki przy wejściu, a szykowała się godzina nudnego oczekiwania na Czesława w towarzystwie supporciarzy. Już miałam zacząć narzekać, ale znów fiasko. Na daremno.
W bojowym nastroju ruszyłam najpierw po piękna przeciwdeszczową pelerynkię i otrzymałam ją całkiem gratis od jowialnego pana ochroniarza. Godzina oczekiwania minęła jak z bicza trzasnął.
A jak pan Czesław postanowił w końcu nam pośpiewać, to nawet słońce wyszło i protestująca Solidarność nieco ucichła. Kto słuchał/był ten wie, a kto nie...Niech lepiej przyjdzie na następny konceert. Ten człowiek to Muzyczne Ramię Łowców.B. Jest z kosmosu i to czyni go powalająco-rozbrajającym.

Wieczór zapowiadał się towarzysko-rechotliwie, konsumpcyjnie, rozpustnie i nieco lansersko.
Towarzysko-rechotliwie, bowiem ekipa nasz składała się w 4/5 z mężczyzn,a to oznacza szczególny sposób radowania się. Parafrazując definicję żłopania wg T.Pratchetta, rechot oznacza śmianie się tylko, że bardziej to słychać.
Konsumpcyjnie, bo panowie mieli w planie pochłonąć cala masę wykwintnego mięsiwa oraz zapić to dużą ilością bursztynowego płynu.
Rozpustnie, bo do wykorzystania był wołczer (jak ja lubię to słowo!) na duużą ilość naszej polskiej mamony.
Lansersko, bo było to Akwarium Jezzarium w Złotych Tarasach, gdzie wśród luskusowych butików spaceruja bogate i znudzone nastolatki.
I dokładnie tak było. Zbieram się w sobie, by o treści smakowo-lokalowej napisać na gastronauci.pl. Pewnie to zrobię, ale na razie...Fiasko, bo jutro wyjeżdżam.
A na razie mój własny ojciec nakrył mnie narzutą kanapy sugerując, że mam spadać z salonu.
Co niniejszym czynię.

czwartek, 28 sierpnia 2008

Dziwy.

Niniejszym stwierdzam, iż mój pies (płci niezaprzeczalnie żeńskiej), ze względu na pozbawienie ważnych narządów rozrodczych...zwariował i usynowił pokemona.

Powiedzcie mi tylko W CZYM, do cholery, piszczący, rowerowy Pikaczu jest podobny do wilczura?!
(Nie muszę chyba dodawać, że zrobienie tych zdjęć groziło śmiercią lub kalectwem...Warczenie Gapy przypominało skrzyżowanie Niedźwiedzia z Puławską w godzinach szczytu)


Poza tym, żeby było ciekawiej, bawię się w paradoksy. Do każdego, rzecz jasna dorabiam ideologię.
Mam prawo jazdy i kupuję...rower. (Żeby bicyklować z Krzysiem)
Boję się igieł, zapachu gabinetu lekarskiego i brutalnych pielęgniarek i...idę oddać krew. (Żeby dostać czekoladę)
Coś jeszcze? A, no tak. Jestem w metropolii i...popijam niepasteryzowanego Mazura.(Jest całkiem dobry i ma kolekcjonerskie kapsle).

poniedziałek, 25 sierpnia 2008

Human after all- part "Prawo jazdy"



Ogólnie- historia kołem się toczy (a skarabeusz toczygówno, chyba jednak skarabeusz*). Po licznych nerwach (gorszych niż przed maturą, mówiąc szczerze), jednak wszystko skończyło się dobrze.

Sparaliżowana strachem przybyłam do miejsca kaźni, miasta O. wcześnie rano, co oznaczało dokładnie 8 godzin i 5 minut oczekiwania w domu krewnych. Dom śliczny, słodkie dzieciaki, trawnik w ogródku, śniadanko, pływanie synchroniczne w telewizorze HaDe...I co z tego? Przemieniwszy się w Alegorię Stresu (Panie Boże, dziękuję Ci za cierpliwą rodzinę, nieskłonną do rozrywania na strzępy wariującego członka stada) nie uważałam za stosowne zwrócić uwagi na rzeczywistość. Godziny (podczas których namawiałam skręt kiszek, aby zaprzestał działalności, uskuteczniałam skręt kończyn w celu zaprzestania dygotania powyższych i rozmyślałam nad skrętem w prawo na rondzie) okazały się być jednymi z najgorszych godzin ever! Wstać-źle. Siedzieć-tez źle. Leżeć-nie wypada. Jam twarda baba, wszak! Jam dorosła baba, wszak! Jam Marta, do jasnej cholery- nie oddaję walkowerem!

Skwar, ruch, dym z papierosa podany w towarzystwie małostrawnej sałatki ze świeżutkiego slangu samochodowego (Prywatnie mam Volvo S23 7,1 sekundy do setki, 120 koni...jeśli wiesz o czym mówię), egzotycznej gwary prowincjonalnych ziomali (Moja kumpela robi takie zajeb*ane zdjęcie, no normalnie wyczes na pół miasta) i duuużej ilości pełnokrwistego mięsa. Z tłuszczykiem i żyłkami. Tak właśnie można podsumować wrażenia z "przygotowanie do egzaminu praktycznego w mieście O.". Miało ono dać mi "rozeznanie w haczykach egzaminacyjnych", a dało... nadspodziewaną ulgę! Co prawda na widok jedzenia moja twarz wciąż nabierała koloru trzydniowej sinicy na dnie Śniardw, ale jednak- było lepiej.
Marność nad marnościami jednak, bo do mojej Chwili Prawdy były jeszcze 2h. Euforycznie-potliwie-kur*iący stan zdążył zmienić się w galaretowatą papkę strachu oblepiającą moje postrzeganie rzeczywistości...Mija pół godziny, mija godzina, godzina piętnaście. Na placu manewrowym (raczej pogorzelisku skropionym łzami oblanych kursantów) pozostały dwie osoby. Zdawało mi się, że Koleżanka W Seksi Bluzeczce W Kolorze Sezonu miała przewagę posiadając zzapłotowe**) wsparcie Ukochanego Mięśniaka. Ale to chyba tylko wrażenie, albowiem moje Kibicie ***) w postaci Mam i Tosziby, okazały się w 100% skuteczne. Może nie w samym stresobójstwie (tu nic by nie pomogło), ale w zdaniu-owszem. Przed Ostatecznym Starciem bowiem, oprócz rozlicznych namów na "chociaż gryza pincepolo" oraz gróźb karalnych ("Nie pozwolę ci więcej zdawać, skoro nic nie jesz"), otrzymałam także magiczne amulety dokieszenne w postaci karty z owieczką i obrazka ze świętą Anną.
Chwila Prawdy nastała o 18.30. Nie mam siły pisać, co konkretnie się działo- w chwili wywołania mojego nazwiska przez głośnik czas stanął w miejscu. Cieszyłam sie, że to po prostu już się Dzieje, że mogłam w końcu spojrzeć w oczy Strachu i pokazać mu...język. Serce waliło mi straszliwie przy każdej zmianie biegu, przy każdym skrzyżowaniu oczy dookoła głowy, bo każdy wybiegający na ulicę piesek cziuaua, dziecko na turborolkach lub para jaskółek afrykańskich niosąca kokosa mogła mnie pogrążyć.
Z chwilą, gdy minęłam rondo poprzedzające dojazd do ośrodka (w mieście O. są ronda ronda i jeszcze raz ronda), wewnętrzny głosik Kieszonkowego Optymisty (zazwyczaj niedopuszczany do mównicy przez Potężnego Pesymistę) szepnął to swoje "A może jednak...". I miał rację.

A zatem bójcie sie wszyscy Użytkownicy Dróg- nadchodzę!



P.S. Czas na BD- Blogaskowe Dziękczynienie!
Dziękuję Mam, za skuteczne groźby karalne. Toszibie, która w przypływie siostrzanej miłości chciała mi dać na szczęście nawet swoją Doprawdy Uroczą Świeżonabytą Plastikową Rybkę
Dziękuję K., za udostępnienie Mazurskich Kniei i cierpliwości na czas odreagowania tuż po całej aferze.
Dziękuję panu Ponuremu Egzaminatorowi, za swobodny stosunek do kąta prostego w trakcie parkowania.
Dziękuję Bogu, że już po wszystkim!

----
*)cyt. za Afrokolektyw.
**)W mieście O. na teren WORDu wpuszczane są jedynie osoby zdające- kibice zostają za płotem, by ofiary mogły wyciągać do nich drżące łapki. Cała scena budzi skojarzenia więzienne (po betonowym placyku doskonale spacerowałoby się w kółeczko), lub przedszkolne (pachołki w tle niczym złowieszcze czapeczki Krasnali-Sadystów)
***)Liczba mnoga żeńskoosobowa od kibice (liczba mnoga męskoosobowa).