niedziela, 27 września 2009

Powroty.


Chorwacja to raj dla wiecznych zmarzlin takich, jak ja. Słońce. Ultramaryna na niebie. Pinie pachną. Nowe, nieznane rośliny. Dzikie kocury na ulicach. Cykady. Morze. Granaty. Limonki. To trzeba zobaczyć i poczuć.
Z miast konkurencję wygrywa Šibenik. Uliczki. Słońce. Puste zakamarki.
Jeszcze tam wrócę!

wtorek, 8 września 2009

1913







Ostatnio używam tego zamiast komórki.
Piękno!
Dziekuję, Krzyś:*

A to kolczyki guzikowe. Bardzo w tym klimacie.

niedziela, 6 września 2009

Trzy dni.

Nie nadążam nad tempem życia, które sobie nadałam ostatnimi czasy. Trzy dni weekendu- trzy różne światy.
Piątek przywitał mnie paskudnie zimnym i mokrym deszczem, który wdzierał się do butów (bliźniacze czarne baletki- jedne z ważniejszych bohaterek tej absurdalnej historii, obdarzone własną świadomością), a przy okazji sparaliżował komunikację miejską, za którą tak przepadam. Z powodów nieznanych mój magiczny autobus linii 807 (cztery kursy dziennie) postanowił zrobić sobie wolne od wożenia zaspanych mieszkańców Sand City. Obraziłam się. Zadzwoniłam do szefowej i też zrobiłam sobie wolne. A co! Pogoda pokonała taką machinę jak ZTM, to mnie nie mogła? Przedpołudnie nasiąkające zimnym, szarawym opadem, pełnym produktów ubocznych spalania dwutlenku węgla, postanowiłam wycisnąć do cna niczym limonkę do mojego ulubionego cuba libre z Mikołajek. Pomógł mi w tym pewien Wielbiciel Cytryn i Hiszpańskiej Kiełbasy, zamieszkujący prażoną część stolicy. To lubię. Tak powinny wyglądać każde, deszczowe przedpołudnia...Na deser zaś- różowy sweter od Marka Skorowitza.

Sobota początkowo co nieco przypominała piątek- znowu szarobura, toksyczna wilgoć w powietrzu i chłodny wiatr. Ale na tym koniec paraleli. Przybrawszy się w różowy sweterek i czarne baletki (tak tak- to znowu one), wsiadłam do samochodu w kolorze indygo, gdzie czekał Wielbiciel Cytryn i Hiszpańskiej Kiełbasy w koszuli marengo. Udaliśmy się do błyszczącego tropikalną zielenią ogrodu w sąsiednim Burżuła City, by być jedynymi widzami koncertu muzyki klasycznej. Tosziba i jej rozliczni znajomi z różnym powodzeniem,acz z wielkim poświęceniem piłowali pudełka, dęli w rurki, szarpali druty, przy wtórze monotonnego meteo-kapuśniaczku.
Na rozgrzewkę zafundowaliśmy sobie z Wielbicielem Cytryn po czekoladzie na gorąco w eleganckim i pustawym centrum handlowym. Gdy tylko powróciłam do Sand City i zamknęłam się szczelnie w naszym skośnodachym mieszkaniu- wyjrzało słońce i wszystko zaczęło robić się pomarańczowe. Orange'owe wręcz! Bo oto, jak się okazało- wszyscy znani mi mieszkańcy Stolycy postanowili wybrać się na kompletnie darmowy i szumnie zapowiadany festiwal pod patronatem pomarańczowego kwadracika. Jak wszyscy, to i babcia! - myślę i wdziewam sweterek i czarne baletki. Na początek szybkie beer-four-party w urodziwym towarzystwie M. i czterech Żubrów. Wrzuciłyśmy szpilki to mej przepastnej torby i ruszyłyśmy w miasto pod babciną parasolką. Na miejscu spotkałyśmy wszystkich mieszkańców Warszawy, a w szczególności Wielbiciela Cytryn oraz jego Kolegę Redaktora, który przybył z dwoma koleżankami: Wiśniówka i Wyborową.
Zaczęło robić się kosmicznie. N.E.R.D. w światłach Pałacu Kultury okazał się być zespołem Murzynów Grających Rocka- i to całkiem nie źle! Na sam koniec zagrali She want's to move- piosenkę należącą do ścisłego kanonu przyjaciółkowych kawałków do tańca. W tym momencie nawet toksyczny kapuśniaczek dodawał uroku naszym wygibasom na warszawskim bruku. Zanim udaliśmy się na boczną scenę, koleżanka Wiśniówka poszła do domu. Gdy rzeka ludzka po brzegi wypełniona znajomymi doprowadziła nas do miejsca tymczasowego postoju, poznaliśmy bliżej koleżankę Wyborowę. Zainspirowała nas ona do głębokich rozmów na temat Boga, Kościoła, seksu i radości, oraz ich wzajemnych połączeń eschatologiczno-moralnych. Bardzo było poważnie. Zaskakująco. Aż zagrano Kids, które rzeka znajomych odśpiewała w dzikim szale depcząc się po stopach (w moim przypadku obutych w czarne baletki). Pod scenę główną powróciliśmy ubożsi o Wyborową, ale jakżeż bogatsi o treść duchową! To, co działo się dalej nie jest możliwe do opisania. Ogarnęło nas bakchiczne opętanie. Wykonywaliśmy dzikie tany dookoła stosu złożonego z dóbr doczesnych, takich jak torby, polary, sweterki, paczki papierosów, telefony...Groove Armada jest mocarna.

Ale nam było mało! Postanowiłyśmy ruszyć w miasto poczynając od Wędzarni. Ruszyłyśmy tanecznie po linii opisanej funkcją sinus x. Jak się okazało, ta krzywa matematyczna przecinała się w kilku miejscach z różnymi obiektami, takimi jak: łańcuchy metalowe czarne (1 szt.), siatki metalowe szare (milion szt.), ulubione koleżanki z roku (3 szt.). Jak łatwo się domyślić, z tych trzech spotkań tylko jedno było miłe. W Wędzarni zmieniłyśmy garderobę z ciepłej na ładną. Popakowałyśmy wszystko do toreb. Między innymi- czarne baletki. Idealne, czarne baletki... To, co działo się w środku przypominało nieco średniowieczne wyobrażenia piekieł, z tą tylko różnicą, że zamiast kadzi ze smołą, był dym papierosowy pełen substancji smolistych 0,03%. Gorąco. Czerwono. Diabelskie mordy popatrujące z każdego lepkiego kąta. O, basta!

I tu zaczyna się niedziela. Oczy otwarłam z trudem. W każdym centymetrze ciała Szatani z Wędzarni umieścili małe serduszko bijące z prędkością Forresta Gumpa grającego w ping-ponga. Puls 103. Do tego wstręty wszelakie: jadło-wstręt, światło-wstręt, zapacho-wstręt...Czas na telefon do Tatulans, czyli taxi-tata w wersji ratunkowej. Czas umierać. Albo przejść na abstynencję. Ach. Zaczęłam w pospiechu zbierać moje rzeczy. Zamiast wczorajszych obcasów me umęczone stopy błagały o wygodne czarne baletki. Pochyliłam się w poalkoholowym skupieniu nad przepastną torbą. Jest. Jeden. Tylko jeden bucik...Czarne bliźniaczki zdecydowały, że czas podążyć różnymi drogami. Jedna z nich zdecydowała najwyraźniej, że pozostanie na dnie wędzonego piekła. Smutek. Apatia. Ból głowy. Och nie.

O niedzieli myśleć nie chcę. Niedzielę wyrzucam z programu. Nie!dziela.
A o sobocie opowiem wnukom. W ramach demoralizacji przyszłych pokoleń.