sobota, 29 listopada 2008

Family guys

Zaglądam do programu telewizyjnego. Alfabet filmowy- może w ten weekend w końcu da się coś obejrzeć?
Oto szalona rodzinka z przedmieścia: ojciec nauczyciel-teatroman, mama rusycystka-perfekcjonistka ze skrywanym talentem malarskim, do bólu alternatywna córka- fanka węgierskiego folku i szmateksów, oraz szkrab walnięty na punkcie elektroniki i musicali dla nastolatek. Naszych sympatycznych, nietypowych bohaterów spotykamy w momencie, gdy spada na nich wielki ciężar, tragedia, z którą muszą sobie poradzić. Jak przystało na dobre kino familijne, rodzinka zwiera szyki i postanawia zmienić swoje życie. Przechodzą na wegetarianizm, częściej się przytulają i długie godziny siedzą przy stole planując przeprowadzkę na wieś. Zaczynają się poszukiwania właściwego miejsca, dużego, starego domu, który ma stać się pensjonatem, oszczędzanie, walka o fundusze unijne, akceptację przyjaciół...Po przeczytaniu zapowiedzi producenckiej, obawiałem się bardzo przesłodzonej rodzinnej komedyjki z amerykańskim przesłaniem, że zawsze trzeba być razem nie zależnie od okoliczności. Czekało mnie jednak miłe rozczarowanie! Jest to bowiem film przesiąknięty atmosferą czeskiego humoru i angielskiego absurdu, z pozytywnym przesłaniem rodem z "Little Miss Sunshine" czy "Juno", pozbawiony jednak cukierkowości popołudniowych seriali. Gorąco polecamwszystkim tym , którzy zwątpili w kino familijne.

No tak wiem. Przecież gram w tym filmie.


A to jest ścieżka dźwiękowa.

wtorek, 25 listopada 2008

Kilka pozytywów

Stypendium.
Wolny poniedziałek.
Orzechy włoskie.
Zielony sweter i gruba czerwona czapka.
Trening bez zmęczenia.
Ładna kompozycja- skóra ze skórą zestawiona.
Schabowe rozbijane tonyhoukiem.
Czochranie włosów.
Kanapa z łososiem na chlebie razowym.
Węgierski folk.
Dużo kawy.
Niebo w letnie baranki.


[ed]
Szczęśliwy numerek na dzień 25. 11.2008 to - 2550. Aż nie wierzę!

piątek, 21 listopada 2008

Służew



Chce tu wrócić. Nienawidzę Piaseczna. Dziś jechałam (i szłam częściowo) 2,5h na uczelnie, tylko po to, by dowiedzieć się, że profesor jest chory. Zły, zły dzień. A miałam po wczorajszych zaw0dach, taki dobry humor, cholera...

Jarzębina i jej krewniaczki to zdecydowanie hit sezonu jesiennego.

środa, 19 listopada 2008

Fastfood


Na szybko, a jednak ładnie: kawałek akwareli + papierowa wstążka.
Dla Marty.
Ku chwale hend-mejdu.

wtorek, 18 listopada 2008

Trasa na Nadarzyn

Dziś puszczałam ustami kłęby pary jak rasowy palacz. Dziś od rana było mi źle i nieambitnie. Skręt kiszek, a słownictwo jak na trasie na Nadarzyn- tu kur*w, tam kur*a...Ludzie skaczą mi przed oczami i tylko ich wielbię, lub ich nie znoszę. Albo mnie fascynują, albo obrzydzają każdy kęs kanapki swoim cwaniactwem.
Kuruję się czekoladą, kawą i wełnianym swetrem rozmiar 52. Potrzebuję ciepłej muzyki i ciepłego Mężczyzny*) O Juno. Kocham Juno. Kocham Warszawę. Kocham swetry.



*)To Twój kącik, Krzysiu.

niedziela, 16 listopada 2008

Powietrze z pompki do materaca.

Oj, szanowni państwo. Rozsądek rzuciwszy precz, udałam się w dniu wczorajszym (pomimo nawału nauki) na Ochotę w celu odbycia celebracji urodzin koleżanki.
Sposób świętowania, jak wiadomo, zmienia się z czasem i od grania w krzesełka, kalambury i ostrożnych tańców z balonami, przechodzi się do popijania martini z sokiem pomarańczowym (na krześle owszem), grania w twistera po pijaku (Mmm...jaki dekolt!) i erotyczne tańce z balonem do Rickiego Martina (Jesiu mistrz!). Jak również zmienia się pora powracania z urodzin- onegdaj o 20 już w domku, kakałko, skarpetki, piżamka z meksykanami, teraz- miała być 1 w nocy, a była 9.30 am. Konsekwencje też są inne- gdy się było wyrosłym ledwo z pieluchy przedszkolakiem po imprezie przychodziło się z stosem nagród konkursowych, takich jak kolorowe żelopisy, gumy z tatuażami, breloczki z czachą, dziś zaś przyniosłam do domu kolorowe siniaki po wygniataniu się w piątkę na kanapie, rozmazaną pod oczami kredkę, i czachę- pękającą przy każdym głośniejszym dźwięku.
I tu z pomocą przychodzi mi, niespodziewanie, nauka, jaką jest dendrologia. Chwała niech będzie profesorom, którzy na sympozjach na Ukrainie, również świętują,a potem usilnie szukają środków zaradczych. I otóż i jest: Schisandra chinensis. Ponoć na kaca lepsze, niż powietrze z pompki do materaca (Ani Mru Mru-pamiętacie?). Kupcie mi to na urodziny.

(w ramach wspomnień poimprezowych pozdrawiam:
Martę, która jest Boginią Ogniska Domowego, Ucieleśnieniem Gościnności i ma Ideał Pokoju, oraz może podać dowolne ciasto i ma też lody.
Krzysia którego całą noc uwierałam łokciem i miednicą.
Jesia - mistrzynie twistera.
Aldi-siostrę w hend-mejdzie.
Psychopatów, którzy obcinają nóżki, które wystają poza kanapę.
Szatanów, którzy sprzątają kuchnię tak, że aż oko wykol. To był szok.
Oraz innych gości. Było fajowo.

piątek, 14 listopada 2008

Dowcip dendrologa.

"Buk pospolity- Fallus silvatica, charakteryzuje się szerokim pokrojem, zmiennością barwna liści..."

Tak to jest, kiedy piszesz tysięczną z kolei nazwę, i tak bardzo chcesz, by COŚ w końcu się stało. No i jest. Freud zaciera rączki.

[ed]
Znowu zazdroszczę. Jak strasznie zazdroszczę. Mieszkań w centrum. Wolności sumienia. Radości z tego, że idzie zima (moje samopoczucie pogarsza się proporcjonalnie do spadku temperatury, więc zima jest mi obmierzłą), jarania się z emfazą jakąś dziedziną..Zazdroszczę paskudnie, perfidnie i podle. Bo jak mi daleko, zimno, zapracowano to wtedy jest okropnie strasznie. Czekam na jutro. Na mój Zielonooki Potargany Prozac.
Może jakiś fotel wkrótce się znajdzie?

środa, 12 listopada 2008

Lat temu dwieście.

Wrażeń kilka wsypanych do worka. Wstrząśnięte nie mieszane.
[1]
Today you'll dance,
You'll share each other Elders will stumble, The babies will crawl

Kierownica, światła, mój głos, który łamie się już na słowie dance. Nie tak brzmię, kiedy nucę Summertime pod prysznicem. Najwyraźniej poziom stresu mierzy się w moim przypadku nasileniem fałszu w prostych piosenkach. Pierwszy raz jadę sama naszą landarką, zwaną elegancko grand tourem. Kiedy teraz o tym myślę, zaczynam sama siebie podziwiać za odwagę. Mam u siebie samej ristekpa! Za to pewne 60 km/h, za bezbłędnie wrzucaną czwórkę... No i za to, że gdy przy skręcaniu w osiedlową uliczkę w odtwarzaczu zabrzmiało Off you Breedersów, zaśpiewałam bez najmniejszego fałszu. Bo ja raz jestem chojrakiem do granic możliwości, a dzień później jestem Ryjkiem i Filifionką jednocześnie.Tchórzem śmierdzącym. Dziś się ze sobą pieszczę- cytując przesłuchiwany właśnie Afrokolektyw.

[2]Świt: wybiegam z łazienki rozwiana suszarką i podryguję stwierdzając, że lat temu dwieście Mozart pisał bez skreśleń i wciągam koszulkę.

[3]Rano: zakonnica pod jarzębiną. Szarawe niebo i obłędna czerwień. Ludzie przy tym są bladzi i przysadziści z tymi pulchniutkimi palcami i okrągłymi noskami.

[4]Południe:Żul z papierową torbą z Zary.

[5]Wieczór:czarnym tuszem bij białych. Afrokolektyw wciąż twierdzi, że lat temu dwieście Mozart pisał bez skreśleń.

A poza tym Juno, Juno, Juno.
Marzenia, plany, rebusy.

poniedziałek, 10 listopada 2008

A co to jest?

Żyję w rodzinie doprawdy patologicznej. Rodzice od trzech dni rozkosznie rozbijają się po rozlicznych imprezach, a ja natomiast w roli odwiecznej opiekunki ogniska domowego pozostaję w pieleszach i opiekuję się szurniętym dzieckiem dwudziestego pierwszego wieku, czyli Toszibą, lat 10. Opieka jest to specyficzna, i pomijając wrzucenie na stół co nieco paszy wieczornej, bardziej przypomina demoralizację, niż wychowanie. Sobotę spędziłyśmy oglądając Asterix i Obelix :Misja Kleopatra. Ok, to jeszcze nie grzech, ale zasiedziałyśmy się do "niedopuszczalnej" 22.30, kiedy to rodzice, z nocnej powracający wycieczki, przerwali sielankę rodem z Mamma mia!
W niedzielę zdruzgotana wieczornym kazaniem w kościele, postanowiłam pomyśleć o swoich intelektualnych potrzebach, by nie dać się zwariować. Przy kolacji, Kino Polska, miast służyć mi nożem do masła, zaoferowało Nóż w wodzie. W to mi graj!- pomyślałam sobie przeżuwając kanapkę z szynką i sałatą.
-Tosziba, idziesz się myć, bo ja będę oglądać film.
-A jaki?- spytało Dziecię Dwudziestego Pierwszego Wieku
z wdziękiem ciamkając kabanosa z majonezem
-Nóż w wodzie.
-A o czym to?
-To KLASYKA POLSKIEGO KINA!-zagrzmiałam, wymachując plasterkiem pomidora przed zglobalizowanymi oczyma siostry.
-Acha.- skwitował Android Lat 10 i
zrzuciwszy różowe papucie, zasiadł na kanapie.
Wlepiłyśmy oczy w ekran. Ja, rozpoznawszy znane mi elementy wyposażenia jachtowego, poparskiwałam widząc Malanowicza robiącego "słoneczko" miast porządnej buchty (jak mię uczył mój Drogi Kapitan), ale generalnie adorowałam dzieło w należytym skupieniu. Tosziba zaś, jak przystało na, nie dość, że wychowane w erze dźwieku dolbi-didżital-serąnd, to jeszcze nadmuzyczne dziecko, zwijała się ze śmiechu widząc efekty źle podłożonego głosu. Faktem jest (jak mawia nasza ulubiona koleżanka z podwórka), że gdy facet wskoczył do wody, musiała minąć dobra sekunda, zanim rozległ się plusk. A bywało i tak, że Niemczyk szeptał słodkim głosem Anny Ciepielewskiej.
-Brzuchomówcy!- hihotała Technokratka. Oj no dobra- to było komiczne. Przyznaje się- też hihotałam. Na tym właśnie polegała demoralizacja tego wieczoru! Mózg po kilku tygodniach zakuwania odczuł potrzebę powrotu do dzieciństwa. Wujaszek Freud by się ucieszył, a Rousseau pogładziłby po główce.

Dzisiaj, jako że na dworze temperatura była akceptowalna, zerwałam się z rozbebeszonego łoża i wybiegłam co koń wyskoczy. Wziąwszy uprzednio pod pachę rower, rzecz jasna. Serwisu czas! Ostatni dzwonek przed zimą!
Obkolczykowany jegomość powiewający Malboro nastawił, naoliwił, podokręcał i kazał spadać. Spadłam więc, ale nie do domu, o nie. Bowiem zew merlia zawezwał mnie o poranku do placówki na ul.Waryńskiego, po odbiór wyczekiwanego DVD. (Przerwa na reklamy).
5 listopada bowiem, na DVD pojawił się film, który obiema ręcyma wykuwać będę spiżem na mej marmurowej liście Najlepszych Filmów...Ever! (podobno, bo jak zamówiłam 1, to dostałam dopiero dziś, więc jacyś wrogowie ludu musieli maczać w tym swe kapitalistyczno-świńskie paluchy). Co więcej, film ulubiony przez Lorda Fadera, co jest obecnie nie bez znaczenia. Mówię o Juno. Myślcie o tym co chcecie, ale pomimo amerykańskości- to JEST dobry film. Niesztampowy, luźno skonstruowany scenariusz, powalająco absurdalne dialogi, aktorstwo na najwyższym poziomie, boska muzyka, duuużo pozytywnych emocji. Mieszanka doskonała na zimne i ciemne wieczory. A i całkiem w tych okolicznościach przyrody edukacyjny! Bo co innego można robić, kiedy tak lodowato, deszcz pada, dom pusty, zegar tyka...? No dobra, wiem, że można TEŻ grać w chińczyka, słuchać muzyki klasycznej, albo oglądać mapy geodezyjne okolic Wałbrzycha, no ale...Także tego.
Uprzejmie poinformowane przez starszyznę, że My chyba dziś znowu wychodzimy (Toszibie mina zrzedła, ja przyjęłam to na klatę- nie takie rzeczy się robił), musiałyśmy się zmierzyć z kilkoma wspólnymi godzinami. Nie ma co się oszukiwać- coś trzeba robić. A skoro demoralizacja jest już in progress. No to, czemu nie, odpaliłyśmy Juno. Zapowiadała się dobra zabawa z cyklu A co to jest?
-A po co jej ten sok?
-To się wyjaśni.
-A co to jest?
-Test ciążowy.-odpowiedziałam spokojnym głosem, ale w środku mam Salę Kongresową podczas występu Kabaretu Potem.
Cisza. Do czasu, kiedy Juno wspomina lekcje edukacji seksualnej. Migawka: profesorka zakłada niebieską prezerwatywę na banana.
-O, a co to?-zahihotało Dziecię Nowego Stulecia
-Ee...to skomplikowane.- zaczęłam się wymigiwać.
-Ta pani zmieniła kolor tego banana na niebieski! Przez taką obrączkę!-wyjaśniło sobie samo Zaradne Robociątko.
-Eem. Tak jakby.-jeszcze chwila, a eksploduje mi głowa.
Kolejna próba: Juno w Women Now. Recepcjonistka proponuje darmową prezerwatywę. Nawiązuje się sympatyczny dialog na temat genitaliów chłopaka rejestratorki.
-A co to jest?- padło sakramentalne pytanie.
-To jest...-zaczynam przeczesywać krzaczaste meandry mej pamięci w poszukiwaniu dobrej ściemy; natomiast w mej rozbwionej podświadomości widownia z kongresowej śmieje się tak głośno, że Pałac Kultury zaczyna się chwiać- To jest prezerwatywa.
Rety, jak to brzmi! Prawie jak : "Mamo, tato, jestem w ciąży".
Tosziba pogrążyła się w milczeniu.
-Taki środek antykoncepcyjny, ktory ma zapobiec zajściu w ciąże.- postawiłam kawę na ławę, mając nadzieję, że nie spyta JAK się zachodzi w ciąże.
Oglądamy dalej. Śmiechy, turlanie po rozłożonej kanapie... Nie padło już więcej ani jedno pytanie.

Chyba, cholera jasna, zepsułam siostrę.
Zrujnowałam jej renesansowy światopogląd, zdruzgotałam dzieciństwo, już nigdy nie uśmiechnie się do słońca, nie zachwyci się śpiewem słowika po poranku, albo...albo po prostu będzie żyć dalej, do czasu postawienia kolejnego pytania.

Uch, nigdy więcej filmów z chociażby strzępkiem cienia aluzji do seksu! Moja przepona tego nie wytrzyma.

niedziela, 9 listopada 2008

Złoto-foto.

Sny mam dziwne- walczę w nich z podświadomością i przytulam się do brata, którego nigdy nie miałam. Za to o poranku tropie ślady słońca na mojej perfekcyjnej ścianie, w mym doskonałym pokoju (po wczorajszym rozkręceniu starego biurka-zawali drogi i przemeblowaniu ton starych rysunków w odpowiednie miejsce, pokój mój sięgnął wnętrzarskiego ideału). Po wyczerpującej, samochodowej trasie do centrum, po obejrzeniu wraz z Lordem Faderem wszystkich ciekawych dvd w empiku, opadłam na czerwoną kanapę. Oto efekt.





Wieczór pod haslem- Breeders Of you.
I am the autumn in the scarlet.
I am the make-up on your eyes.

piątek, 7 listopada 2008

Misja

Od tego wtorku, kiedy to świat przewrócił mi się do góry nogami, zaczęłam odczuwać potrzebę misji. Nie chodzi bynajmniej o to, iż wstąpienie do zakonu wysyłającego wyblakłe, miłosierne kobiety do Afryki na pożarcie lwom, malarii i animistom. Ani też o film widziany razy tysiąc, z muzyką, przy której zwykłam tańcować "dokolusia" jako Mała Marta. Szukałam misji zgodniej z normą M 168/49/86-64-92, misji nieglobalnej, misji, którą zmieścić można w pudełku po butach.

I nie do końca się udało...Wejdzie ona bowiem wyłącznie do tuby wysokości metra, tudzież do magicznej czarnej teczki. Za to generuje tony kalki szkicówki, wiórków gumkowych, rozlanego tuszu, baterii do kalkulatora, marznięcia na wsi, inwentaryzowania drzewek owocowych, długich rozmów ze śmiesznym profesorkiem i jeszcze mnóstwa innych rzeczy, które w pojęciu misji nijak się nie mieszczą. Oby wyszło. Obym do afryki jechać nie musiała:)

czwartek, 6 listopada 2008

Krótka recenzja filmu "Tajne przez poufne"



MORON!!!!

Lubię.

Takie poranki to ja rozumiem! Porządne 7,5h snu, niebieski szlafrok, powolne celebrowanie śniadania w towarzystwie radia, gazety i kawy.Nie miła jest mi jedynie konieczność wychynięcia z domu, ażeby ulżyć psu w niedoli. Na zewnątrz hula niemiłosierny, arktyczny wiatr, który K. zgrabnie określił jako Kielecki, do tego niebo całe w szaroburych chmurach, pojedyncze krople deszczu uderzające w twarz. A miało być tak pięknie...- śpiewał onegdaj gimnazjalnohumorzasty zespół.


Eh głupoty. Czym ja w ogóle się przejmuje.

wtorek, 4 listopada 2008

Najbardziej jesenny dzień.

Dzisiejszy dzień przedstawiam jako kandydata w plebiscycie na najbardziej jesienny dzień w roku. Od samego rana Black and White Town zalane było mgłą, której konsystencja wahała się od kichnięcia anemika po budyń waniliowy z rodzynkami. Gdy spowita tymże kleistym pseudoopadem maszerowałam do mojej pierwszej roboty fizycznej bliższa byłam stwierdzeniu, iż nie będzie to dzień miły. A to jeszcze wzmacniało jego kandydaturę na The Most Autumny Day Of The Year 2008.
Czekało mnie jednak zaskoczenie, wcale nie przykre, bo pomimo szybującego lotem koszącym ciśnienia, trujących wyziewów ziemskich mieszających się z wilgotnym powietrzem, które dawało wrażenie dżungli w lodówce, ludzie pałali, wręcz emanowali dobrym humorem. Niezmiennie od 8 do 20- od pielenia chwastów po kolokwium z participle clauses, otaczająca mnie brać studencka dostarczała mi pozytywnej energii w postaci dużej ilości nieco kwasowych, a jednak rozbrajających żartów, rechotu, nabijania się z siebie na wzajem...Dziś w tej mgle uświadamiam sobie, że trafiłam tam, gdzie trzeba nie tylko pod wzgledem programu studiów, ale i ludzi. Nie żebym ich nie lubila wcześniej, ale zachowanie pogody ducha pzry tej aurze, z moim poziomem narzekactwa, pesymizmu, jęczybułstwa itd jest nielada wyczynem.
Rozpisuję więc nowy plebiscyt na Najbardziej Pozytywną Brać Studencką Roku 2008:)

niedziela, 2 listopada 2008

Szycie człowieka

Zaduszkowa zaduma objawiła się u skromnie to piszącej wzmożoną potrzebą wykonywania robótek ręcznych. W ruch poszła oldskólowa maszyna (rocznik 70' bodajże; ta najbardziej oldskólowa, ponad 100letnia maszyna pełni dziś funkcję stoliczka pod telefon, bo zerwał się w niej rzemyk; gdyby nie to-byłaby wciąż w użytku;) oraz cały zestaw szwalniczy w postaci metalowych elementów nieznanego pochodzenia oraz nici we wszystkich kolorach tęczy. A że fotoparalela już dawno nie była FOTO, to wrzucam efekty tejże radosnej zabawy w tym rzekomo refleksyjny dzień listopadowy (15st, słońce- niech tak będzie przez cały miesiąc, błagam!).


Roll.

Kapiszony.

Jak w kinie.

Zielono.

Pejzaż horyzontalny.

Zaćmienie.

Eschatologia szpulki.