sobota, 11 grudnia 2010

Moment chwały.

Wydaje mi się, że każdemu zdarza się kolekcjonowanie "szczęśliwych chwil" i odtwarzanie ich później w jakości HD we własnej głowie. Wszystko staje się doskonalsze, bardziej kolorowe, ma przestrzenny dźwięk, a my sami - piękniejsi. Mamy porcelanowo gładką cerę, ładniejsze ubrania, bielsze uśmiechy. Polerujemy te nasze małe trofea, aż z brązowych robią się złote. Zwolennicy prawdy ponad wszystko zakrzykną zaraz - Bzdura! Należy rzeczy pamiętać dokładnie takimi, jakimi były! Reszta to kłamstwo!
Ale czy taka "reporterska prawda" przynosi taką samą radość, jak nasze "wersje reżyserskie" przeszłych zdarzeń?

Przy okazji wielogodzinnego ślęczenia na Facebooku, natrafiłam przypadkiem na stronę "Pudelka Festiwalowego" czyli brukowego bloga o życiu szkoły w czasie Festiwalu Teatralnego w Kochanym Czackim. Z zazdrością oglądałam młode ciała obfotografowane skrupulatnie w czasie różnorodnych imprez i wydarzeń, okraszone dowcipnym (mniej lub bardziej) komentarzem.
-To było życie!- zakrzyknęła we mnie moja Wewnętrzna Babcia
-Nie tak dawno temu... - szepnęła Współczesna
-Ach, czar festiwalu! Te zabawy, przedstawienia, uśmiechnięci ludzie, imprezy, wygłupy na próbach!
-Momencik, to tylko jedna strona medalu...- nie poddawała się w bezlitosnym obiektywizmie Współczesna.
I miała rację. Kiedy teraz wysilam przeładowaną informacjami korę przedczołową, przypominam sobie, że z tym teatrem nie było wcale łatwo. Po paru spektaklach zrobionych z moim pozaszkolnym Teatrem Dominikańskim, miałam głębokie przeświadczenie, że znam się na teatrze jak mało kto. Festiwal przyciągnął mnie do tego liceum - po latach bycia najsłabszym ogniwem w klasie, chciałam, do diaska, wreszcie zaistnieć. Nie to, żebym marzyła o międzynarodowej sławie. Wystarczyłoby aby ktoś chociaż raz przyznał mi rację. Uznał, że coś umiem. Żebym mogła pokazać, zduszoną w czarnych, ciuchach osobowość postrzelonej artystki.
Pierwsza klasa. Od pierwszego dnia, w mojej głowie obsadzałam ludzi w różnych rolach.W moim wizjonerstwie i uporze musiałam przypominać Rachel -straszliwie denerwującą szkolną diwę in spe z muzycznego serialu Glee. Chciałam wszystko doskonale zaplanować i pokierować zespołem. Widziałam epickie, śmieszne, ale niegłupie i, przede wszystkim, fantastycznie zagrane Poskromienie złośnicy. A co na to moje Katarzyny i moi Petruchio? Mieli dla mnie, miast reżyserskiego stołka, kubeł zimnej wody. Nie. I już. Bo Szekspir jest zgrany. Sztampowy. Nieśmieszny. Robimy co innego. Moje ego zabulgotało złowrogo jak przypalająca się wojskowa grochówka. Zacisnęłam zęby i robiłam co mogłam, by to inne przedstawienie uratować przed totalną klapą, która była (wtedy moim zdaniem) nieunikniona. W efekcie, pomimo kilku osobistych porażek (kostiumy, muzyka, światło - chciałam mieć wpływ na cokolwiek, nawet jeśli nie miałam o tym pojęcia) - na scenie bawiłam się nieźle. Spektakl nie wygrał, ale był bardziej przyzwoity niż sama chciałam się przed sobą przyznać. A co wygrało?- spytacie (jeśli nie jesteście czackiewiczami). Wygrało Poskromienie złośnicy, wystawione przez równoległą klasę.

Klasa druga. Marta Sz. obrażona na świat, który wyznaczył jej epizodyczną rolę czarnoskórego tubylca (Kalamala fatanga!- do dziś pamiętam ten tekst) i przerażona wizją spektaklu wg. Witkiewicza, schodzi do podziemia i pomaga kolegom w spektaklu pozakonkursowym. Pokusa jest zbyt silna - dobieram się do reżyserii, kostiumów, muzyki, scenografii, aktorstwa, ruchu scenicznego...I nic. Dzieło przechodzi bez echa. Za to gdzieś z tyłu głowy słyszalny jest ten dźwięk.

Klasa maturalna- ostatni festiwal i ostatnia szansa. Uparty chudzielec nie daje za wygraną, i poczekawszy, aż klasa pochłonięta problemami natury naukowej, ocknie się w ostatniej chwili bez scenariusza, podrzuca im swoje kukułcze jajo. Sztuka "Clowni" - zabawna i refleksyjna, alternatywna, ale bez golizny. W sam raz. Do tego, Widmo Matury unoszące się nad wodami, zdezaktywowało możliwych oponentów, którzy wetknęli nos w książki.
-Ja! Teraz ja! Ja wam pokaże! Ja zrobię taką sztukę, że wam w pięty pójdzie! - zarzekało się moje ego szybując gdzieś w okolicach sufitu.
Rozdane role, wymyślone kostiumy i scenografia - zacieram rączki z zadowoleniem. Lecz niestety, moje gromkie Do pracy, rodacy! odbiło się od pustych ścian klasy, kiedy na jednej z z prób pojawiło się jakieś 3/16 obsady. Dotarło do mnie bardzo boleśnie - ludzie mają ważniejsze sprawy niż teatr. Przecież dla mnie, to było jak powietrze! Nie mieściło mi się w głowie, że komuś może się nie chcieć, skoro ja frunę do szkoły jak na skrzydłach upojona myślą o spektaklu! Zdołowana prowizorką, spóźniającymi się aktorami, smętnie zwisającymi kostiumami i ostrą konkurencją, w pewnym momencie, niemal filmowo, siadłam w kącie roniąc łzy rozpaczy na wygnieciony scenariusz. Megalomania ostatecznie pokonana.
Godzinę przed przedstawieniem nie mieliśmy muzyki, części rekwizytów, jednej aktorki (korki), a przede wszystkim pewności siebie. Dygotałam na całym ciele. Nie mogłam oddychać z powodu clownowego nosa ze śmierdzącej gąbki. Znów, bardzo filmowo, na moment przed wejściem na scenę, staliśmy wszyscy w przebieralni sąsiadującej z salą. Zimne ściany. Bałagan dookoła. Ściśnięty ze strachu żołądek. Ktoś mówi - Damy radę. Obejmujemy się w kółku i wydajemy z siebie dziki okrzyk, który rozładował napięcie, a dał nam taki zastrzyk adrenaliny, jakiego nigdy nie doświadczyłam.
Samego spektaklu nie pamiętam. Tylko to uczucie płonących policzków - od reflektorów i ze strachu. Wzrok któregoś z nauczycieli siedzących w pierwszym rzędzie. Drobinki kurzu wzbijające się przy każdym ruchu w prześwietloną czerń ponad sceną. Małe konstelacje gwiezdne na moim prywatnym niebie.

Notowania sztuki były różne. Z zapartym tchem czytałam recenzje w gazetce. Czekając na ostateczny werdykt (który miał nadejść parę dni potem) czułam się jak pacjent z podejrzeniem nieuleczalnej choroby, czekający na lekarza na szpitalnym korytarzu. Gdybym paliła - z pewnością wypalałabym po dwa papierosy na raz.
Wokół Gali, na której ogłasza się wszystkie nagrody, robi się w szkole wielkie halo. Wejść na salę jest już niezłym wyczynem - każdy chce tam być, każdy chce poczuć atmosferę suspensu (a po kilku godzinach w maleńkiej, kiepsko wentylowanej sali gimnastycznej pełnej uczniów, faktycznie - atmosfera gęstnieje do konsystencji kisielku Słodka Chwila rozrobionego w łyżeczce wody).
Oto jestem. Czekam. Nie ma w tym nic pięknego. To nie jest wypolerowany klejnot mych wspomnień. Strach. Nadzieja. Tylko nie mówić o niej głośno. Żeby nie zapeszyć! Pamiętam nawet, że byłam ubrana kiepsko: pasiasta koszulka i jeansy - nic eleganckiego. Tylko perły na zachętę.
Kolejne nagrody indywidualne. Werdykty. Wybuchy radości. Czekam. Pocę się. Obgryzam paznokcie.
Dobrze. Pora na nagrodę główną. Mój siedemnastoletni świat stanął. Drobinki kurzu w smudze światła. Na jej końcu staje juror. Patrzę na jego długi cień. Przełykam ślinę. Ściskam rękę K., który stoi obok mnie.
Juror podnosi mikrofon do ust.
- Ta sztuka nas poruszyła, werdykt jest jednogłośny.
I tu nastąpiła najdłuższa chwila ciszy...ever! We mnie emocje szaleją jak huragan Katrina w Nowym Orleanie. Wygramy. Nie wygramy. Nie, nie możemy wygrać. A może? Nie, na pewno nie.
Sala ucichła. Powietrze zgęstniało do konsystencji betonu zbrojonego.
Promień światła. Juror z mikrofonem. Jedno słowo.
-Clowni.
Piękna chwila chwały. Nie to, co nastąpiło potem - dziki okrzyk aktorów i przyjaciół, kibiców, gratulacje, łzy szczęścia, które zmyły z mojej twarzy resztki makijażu, nieskładne ukłony na scenie, impreza w klubie, kiedy to w bezlitosnym ultrafiolecie okazało się, że mój częściowo zdrapany lakier świeci się idiotycznie na paznokciach...
Nie. Moją szczęśliwą chwilą jest moment, w którym usłyszałam to jedno słowo.
I tu nie ma żadnego oszustwa. To nie kłamstwo. To nie koloryzowani "Sami swoi" na Polsacie. Ta setna sekundy, w której tyle się mieści - strach i nadzieja, ciepła ręka K., kurz wirujący w smudze światła, głos. To zapamiętam po mojemu i będę tę chwilę trzymać z złotym pudełeczku na toaletce jak staroświecka dama.
Reszta niech będzie reporterskim mięsem. Proszę bardzo - zróbcie zbliżenie na moje podkrążone oczy i nieupudrowany nos, na moje humory, obrażanie się na cały świat, zarozumialstwo, rozczarowania, lęki. Mojego momentu chwały nikt mi nie zabierze.