Bywają takie chwile, kiedy każde, nawet najmądrzejsze, zdanie otrze się o banał. Kiedy brakuje wyrafinowanych cytatów wyłuskanych z głów filozofów czy teologów. Kiedy właściwie nic nie powinno się mówić, mimo że zapada ta krępująca cisza.
W tej ciszy wszystkie piękne, arystokratycznie zagmatwane sentencje urywają się w pół słowa, przecięte lodowatym ostrzem świadomości. W mojej głowie, zamiast łagodnych upomnień księdza Twardowskiego, pojawia się nagle bolesne To jest na prawdę. To tak jakby błądząc we mgle w ostatniej chwili, w niespodziewanym przebłysku słońca zorientować się, że tylko pół kroku zostało do przepaści. Zimny pot oblewa całe ciało. Z jednej strony ulga - tym razem się udało. Z drugiej, poczucie winy, kiedy spoglądając w dół widzi się tych, którzy nie mieli tyle szczęścia. Czy można było ich ostrzec? Albo chociaż się pożegnać? Powiedzieć coś. Cokolwiek. Można było, oczywiście. Tylko tak jesteśmy czasem zanurzeni w tej codzienności... W tej egzystencji śledzi w ławicy, tramwajów jeżdżących wciąż po tych samych trasach, bluszczu uparcie porastającego stare mury. Ten moment chwilowego oderwania - gwałtownego wynurzenia z wody, niespodziewanego urwania się toru, ścięcia starego pędu - to jest właśnie jedyny sposób uczczenia tych, którzy są już za krawędzią przepaści. Nie słowa, nie mocne postanowienia - od jutra kocham wszystkich! Samo to uczucie, ta do bólu prawdziwa groza towarzysząca zatrzymaniu kół zębatych machiny codzienności, jest więcej warta niż setki zniczy, kwiatów, kondolencji.
W tej ciszy wszystkie piękne, arystokratycznie zagmatwane sentencje urywają się w pół słowa, przecięte lodowatym ostrzem świadomości. W mojej głowie, zamiast łagodnych upomnień księdza Twardowskiego, pojawia się nagle bolesne To jest na prawdę. To tak jakby błądząc we mgle w ostatniej chwili, w niespodziewanym przebłysku słońca zorientować się, że tylko pół kroku zostało do przepaści. Zimny pot oblewa całe ciało. Z jednej strony ulga - tym razem się udało. Z drugiej, poczucie winy, kiedy spoglądając w dół widzi się tych, którzy nie mieli tyle szczęścia. Czy można było ich ostrzec? Albo chociaż się pożegnać? Powiedzieć coś. Cokolwiek. Można było, oczywiście. Tylko tak jesteśmy czasem zanurzeni w tej codzienności... W tej egzystencji śledzi w ławicy, tramwajów jeżdżących wciąż po tych samych trasach, bluszczu uparcie porastającego stare mury. Ten moment chwilowego oderwania - gwałtownego wynurzenia z wody, niespodziewanego urwania się toru, ścięcia starego pędu - to jest właśnie jedyny sposób uczczenia tych, którzy są już za krawędzią przepaści. Nie słowa, nie mocne postanowienia - od jutra kocham wszystkich! Samo to uczucie, ta do bólu prawdziwa groza towarzysząca zatrzymaniu kół zębatych machiny codzienności, jest więcej warta niż setki zniczy, kwiatów, kondolencji.