niedziela, 15 stycznia 2012

Eugleny i marchewki

-Piszesz?
- Taa, piszę, piszę...
Ale rzecz jasna nie to, co powinnam. Nie należy jednak popadać w psychozę. Moment sam na sam ze swoimi myślami, których nie należy podpierać żadnym nazwiskiem poza swoim, jest wart kilkudniowej obsuwy. Na swoje usprawiedliwienie, pozostanę ciągle przy bolesnym temacie pracy magisterskiej.
Piszę po kawałku. Trochę się zmuszam. Powtarzam sobie, że ode mnie zależy jej ostateczny kształt. Że muszę dać temu solidne podstawy. Że nie mogę wyprodukować jakieś szmiry, bo nie mam zbyt dobrej wymówki - ani bobasa drącego się nocami, ani dodatkowej pasji pochłaniającej większość czasu. To nie mój przypadek. Wybrałam moje studia z przekonania i pomimo jakiegokolwiek kontaktu z dziedziną wyczuwałam, że to może być coś dla mnie. Z czasem okazało się, że miałam rację. Czasem mam wrażenie, że znajomi studiujący po 3 kierunki, ruszający w podróże dookoła świata na hulajnodze, czy grający na 5 instrumentach równocześnie, wydają się być nieco zaskoczeni jednostronnością mojego wyboru. Mój wybór jednak to nie tylko ogródki i parki - to botanika, fizyka, chemia, geodezja, geografia, matematyka, historia, kulturoznawstwo, sztuka, a miejscami nawet wf (te godziny spędzone z łopatą w ręku albo kilometry pokonane w poszukiwaniu jednej roślinki...). Chcę być dobra z każdej dziedziny, bo architektura krajobrazu to jest moja pasja. Nie muszę zarabiać kokosów, bylebym mogła to robić. Legalnie wyjść na słońce. Do pracy ganiać w kaloszach. Nie mieć zrobionych paznokci. Mam nadzieję, że nadchodząca "poststudencka rzeczywistość" nie pozbawi mnie złudzeń na spełnienie tych marzeń (z tego co "liznęłam" w zeszłym roku, to wydaje mi się, że nie będzie tak źle).
Skąd pochodzi ta fascynacja i czemu dotyka akurat mnie? Nie mam pewności, ale nabieram przekonania, że Geny Przodków ukryte w chromosomach odezwały się we właściwym momencie. Skąd taka teoria? Dotarło to do mnie z całą stanowczością podczas poszukiwania potwierdzenia pewnej tedy w mojej pracy magisterskiej. W jednym z artykułów z Zieleni Miejskiej przeczytałam:
"Na wspomnieniu o działkach, czasie spędzonym tam kiedyś, można odbudować całkiem dobrze mit dzieciństwa. Dla pokolenia około-trzydziestolatków, jest to pewnie głównie obraz nudy, dziadków kucających w ziemi, wspomnienie tropienia ślimaków, nauki jazdy na rowerku, kompostu czy wystających z ziemi samotnych hydrantów."
(A.Komorowska, ZM, 11-2011)
Mój arkadyjski mit dzieciństwa, poza warmińskimi lasami, miał w sobie także te elementy. Pamiętam wyrywanie młodej marchewki z ziemi i chrupanie jej bez obierania z nieoberwaną natką. Pamiętam przezroczyste, czerwonawe owoce porzeczek, przez które przenikało lipcowe światło. Trawnik tak mały, że bez trudu strzygłam go nożyczkami. Gołębia grzywacza, który mieszkał na świerku. Zasłonkę z plastikowych, kolorowych pasków, na których uczyłam się pleść warkocze. Paskudne cienkonogie pajęczaki obsiadające najładniejsze truskawki... Ten świat miał bardzo dobrą skalę dla kilkulatki. Wszystko miniaturowe, można dotykać, spróbować, obejrzeć. Mimo, że wydawało mi się, że mój wybór był uwarunkowany wyłącznie pragnieniem wygody - napiszę pracę magisterską o tym, co mam najbliżej. Hm, popatrzmy, to zmodernizowali, to za małe, o a to? Działki pod blokiem? Okej. Brzmi łatwo.
Nie jest tak łatwo jakby się wydawało, ale jest dużo ciekawiej niż na początku myślałam, że będzie. Moja praca jest podświadomym poszukiwaniem tego miejsca, tego klimatu. Jest w końcu hołdem dla Babci, która myła dla mnie te marchewki, straszyła pająki i dawała grabić liście na swojej radomskiej działce. Nie wiedziałam, że siedzi to we mnie tak głęboko i jest tak ważne, że aż muszę napisać o tym rozprawę naukową...
Co prowadzi mnie do kolejnej konkluzji. Spójrzmy, o czym napisałam poprzednią pracę? O, a to Ci heca - o warmińskim Mieście-W-Którym-Nie-Da-Się-Zgubić (bo wszystkie drogi prowadzą do rynku, a przy rynku, szczęśliwie ciągle mieszka, hahaha, druga Babcia). I w tym przypadku myślałam, że idę na łatwiznę. Okazuje się, że jednak szłam ścieżką genową.
Do jednej i do drugiej rozprawy powinnam dołączyć dedykację specjalną: "Dla Babci, za bajki o euglenach i spacery po Morągu" i "Dla Babci, za marchewki na grządce i gruszki na wierzbie".
Tak zrobię. Serio serio.

niedziela, 8 stycznia 2012

Pina

Noc. Otulam się kołdrą. Cisza.
Cisza. Po raz pierwszy od kilku nocy cisza. Jest intensywna jak włoskie espresso, a ciemność jeszcze ją wzmacnia. Słyszę jak przygniecione moją głową wnętrze poduszki powolutku się rozprostowuje. Rozprężające się na boki syntetyczne włókna brzmią jak bardzo odległy, górski strumień. Wiem, że tam jest. Bardziej wiem, niż słyszę.
Gdzieś za oknem przejeżdża samochód. Potem znów cisza. W środku miasta. Milczenie.
Słyszę dyskretnie przemykającą przez gardło ślinę. Opadające włosy. Tętent serca.
Cisza.
Cisza to moje nowe uzależnienie.

----
Poszukiwanie zaczynam następnego dnia. Przypadkowo znajduję się w Konstancinie pół godziny wcześniej niż powinnam. Idę z termosem w ręku przez skrzyżowanie, na którym kilka tygodni wstecz pewien obywatel w Leksusie raczył zepchnąć na przeciwległy pas Punto ze mną i koleżanką na pokładzie. Pamiętam ciszę złowrogą, kiedy otrzymawszy drugie uderzenie (tym razem od frontu), samochód zatrzymał się, a jego wnętrze wypełnił szary dym. Było tej ciszy może pół sekundy, ale tuż po niej wszystkie moje organy wrzasnęły "Żyję!" i ruszyły do akcji.
Popijam herbatę, skręcam w boczną uliczkę, żeby odkryć coś nowego w tej okolicy. Domy są różne. Jedne mają wielkie okna, inne przytłaczające dachy, jeszcze inne walące się drewniane ściany z wymyślnymi, dziewiętnastowiecznymi dekoracjami. Stoję na rogu i nie słyszę nic. Nawet samochody omijają ten zaułek. Po chwili wiatr zaczyna lekko kołysać koronami starych sosen. I tylko to, aż do celu, gdzie wita mnie apokaliptyczny hałas przerwy w szkole podstawowej.
----
Kolejny rodzaj ciszy do kolekcji przychodzi do mnie dziś. Siedzę w ciemnej sali studyjnego kina (tu filmom nie towarzyszy ciągłe pikanie klawiszy komórek, chrupanie popcornu czy siorbanie pepsi). To, co oglądam na ekranie wciąga mnie do tego stopnia, że wylewa się ze mnie cała reszta treści. Jest we mnie tylko wir znaczeń przekazywanych bez zbędnych pośredników - z ciała do ciała. Bez słów, bez hałasu, bo muzyka tu też składa się głównie z ciszy.
Widz kina akcji spyta "Ale o co w tym chodzi? Co oni tam robią? Do czego to prowadzi?". Ja odpowiem, tu nie chodzi o wątek, perypetię, punkt kulminacyjny czy finał z happy-endem. To jak we śnie - uczucia, stany, relacje pokazane w najgłębszych, instynktownych symbolach ludzkiego ciała. Tu nie ma ciągu przyczynowo - skutkowego. Są za to oczy - usta, dłonie - stopy. Najpiękniejszy język jaki kiedykolwiek wynaleziono - powinien go zrozumieć każdy, kto ma ciało. Tak rozmawialiśmy przed wieżą Babel, i z jej powodu teraz nie rozumiemy, co wyrażają oczy tej kobiety, wyciągnięte ku niebu ramię tego mężczyzny. Co znaczy kolor, faktura. Co znaczy woda, słońce, powietrze, kamień, gwiazdy. Widz kina akcji powie :"Jak zwierzęta, bez słów? Bez języka, który wyjaśni najbardziej zawiłą intrygę? Jak się bez tego obejść?". Odpowiem: największy sekret można wyjawić spojrzeniem, najgłębsze uczucie można pokazać jednym dotknięciem dłoni. Trzeba tylko nauczyć się słuchać inaczej. Nie słuchać, tylko raczej chłonąć najgłębszy sens, odebrać falę emocji. Kiedy przestawi się na ten tryb, nie potrzebni są specjaliści od mowy ciała, wykrywacze kłamstw, badacze zachowań. Wystarczą otwarte oczy i otwarty umysł. Wierzę, że każdy człowiek ma w DNA zapisaną umiejętność zrozumienia tego uniwersalnego języka - trzeba tylko spróbować dostać się do tych zapomnianych przez wieki mądrości.
Za to dziękuję Pinie Bausch.