wtorek, 30 września 2008

Aktualne komunikaty o zmianach tras

2008-09-29 | Wydłużenie linii nocnej N83 do Piaseczna | Od nocy 1/2.10.br. linia N83 zostaje skierowana na trasę wydłużoną:
DW. CENTRALNY - ... - Puławska - PIASECZNO: Puławska - Jana Pawła II - Dworcowa - Towarowa - PKP PIASECZNO;
W wybranych kursach autobusy linii N83 będą podjeżdżać ul. Karczunkowską do pętli PKP JEZIORKI.



I nagle świat jest piękny! Fala radości zalewa mnie jak mocno wstrząśnięty szampan otwarty w kulminacyjnym momencie imprez. Podskakuję sobie na krzesełku, poklaskując żwawo w łapki i w myślach grzebię w mrocznych czeluściach szafy w poszukiwaniu odpowiednio wydekoltowanych bluzek. Jeden komunikat ZTM,a tyle radości:)

Z innej beczki
: szczęście uśmiechnęło się do mnie ponownie- moja buraczana uczelnia postanowiła obdarować mnie pieniążkami.

Z jeszcze innej beczki:
fajnie czasem przerwać oglądanie horroru.

Beczka nr 3: the larch ( jutro startujemy;na pierwszy ogień- dendrologia. Może w końcu dowiem się jak rozpoznawać różne gatunki drzew z dużej odległości)

czwartek, 25 września 2008

So I'll take that train and ride.

Pod prysznicem rozmyślam o dniu nadchodzącym tak podobnym do pozostałych. Domyślam się, że nieuchronnie zbliżający się koniec "Złotego Pelikana" Chwina spowoduje leciutką psychozę. Podobnie jak kolejny okołogrypowy sms - słyszę ten dźwięk i rodzi się we mnie nikła nadzieja, że napiszesz jakieś rozpaczliwe "Przyjedź". Ale i tak wiem, że jak większość z nich ten również zacznie się słowem "Nie...". Wychodzę z wanny i siedząc na chodniczku z balsamem w dłoni odczytuję na ekranie komórki dokładnie spisany zestaw moich obaw. Ech, ta moja ponura nieomylność. Rozsmarowuję krem nawilżający wraz z łzami rozbiegającymi się po policzkach.

Po chwili jednak zdaję sobie sprawę, że te wszystkie brednie nie mają sensu. Że to tylko złudzenia i dziwne kombinacje emocjonalno umysłowe z wpływem literatury współczesnej i meteoropatii. Podnoszę się i ubierając się w kolory sezonu, pakuję w torbę zestaw pędzli, prostuję papier, wiążę wściekle czerwoną wstążkę na różowej teczce za 6.49. Postanawiam wykorzystać zaskakująco miłą aurę i odwiedzić miejsce pełne wspomnień i akwarelowych widoków.
Zaczynam wcinać ciasto ze śliwkami, siorbać super gorącą melisę, przy okazji dopakowując do torby jabłko. Już mi dobrze. Już słonce. Już farby. Może po drodze dokupię sobie persen?

Staję na tarasie widokowym przy pałacyku i obserwuję staruszki przycupnięte na ławkach, a tuż obok nich pary nastolatków wiecznie pragnące pozbyć się wiekowych pań ze strategicznych miejsc w słońcu (coś o tym wiem...). Miasto żarłocznymi, skorodowanymi zębiskami bloków wchłania kolejne kęsy porowatej materii drzew...ale robi to tak pięknie! Wypiętrzone ponad zielone kopuły pasiaste kominy i twarde bryły domów tworzą dziwaczną i sprzeczną wewnętrznie harmonię. Naiwnie zachwycona opieram twarz na dłoniach i nasiąkam kolorami. W uszach fałszuje sobie uroczo The Kooks. Idealna ścieżka dźwiękowa do tego słonecznego ukojenia, zażegnania masochistycznych demonów i wymyślonych kłopotów. Słucham "Tick of time" raz za razem z przerwą na Herculesów i popadam w twórczą euforię. Przestaje mnie interesować to, czy malowany przeze mnie pałacyk ma cokolwiek wspolnego z tym realnym...sam fakt malowania powoduje, że nastrój pogodnego, skandynawskiego tudzież czeskiego filmu trwa. Ujęcie pierwsze i ostatnie- dziewczyna w fioletowym szalu i tęczowych skarpetkach siedzi na ławce, słońce odbija się w oprawkach jej okularów. Robi ostatnią poprawkę na pstrokatym obrazku i uśmiecha się. Napisy końcowe. A w tle ktoś nuci...

And so I'll go, yes I'll go, so I'll take that train and ride.

Hoping I can write her a rhyme, that might stop the tick of time
Get off this situation and feel fine,
Get off this situation and feel fine.

wtorek, 23 września 2008

Efekt deszczowego popołudnia


Niech żyje kreatywność oraz fur tv.

Jessss...

Mmmm. Prrroszę Cię!

poniedziałek, 22 września 2008

Thoughts of you.

Przebieram nóżkami z niecierpliwości.
Przebieram się tysiąc razy.
Przebieram w pomysłach jak w ulęgałkach.
Uśmiecham się do lustra i mówię "Cześć, K. Opowiadaj!".
Jestem ubrana w nową bluzkę, spodnie, kolczyki. Cała jestem nowiutka, czyściutka, pachnąca perfumami.

I nawet gdyby wybuchła epidemia czarnej ospy, zburzono wszystkie mosty przez Wisłę, a hordy rozwścieczonych kibiców tłukłyby wszystkich obywateli po facjatach- zobaczymy się.

Bo już nawet szare komórki wyprałam do białości tym oczekiwaniem.

Bo czekanie
To krokami odmierzana śmierć
Którą w ramy wstawi ktoś.

[edit]
Jest noc
Szczypią mnie oczy
Obgryzam paznokcie, albo tylko tak mi się wydaje.
Czytam, jak inni piszą. Jak inni piszą lepiej.
Czemu o wszystko stałam się taka zazdrosna?
Chyba nieciekawy mam żywot. Albo brak mi komplementów? Nikt się nigdy za mną nie obejrzał na ulicy. No chyba, że paradowałam roztargniona z niezapięty rozporkiem. Wychodzi na to, że zapominalstwo to chyba moja najatrakcyjniejsza cecha.
Dobranoc państwu.

Btw. Czy ktoś to w ogóle czyta?


niedziela, 21 września 2008

Dryń dryń



Me niewole.
Komórkowe telefony, rozmowy, dryń dryń me niewole. *)

Jak mi płytko. Jak mi komercyjnie. Jak mi egoistycznie.
Nie wchodź drogi kliencie, nie mijaj nawet drzwi, nie patrz na mnie, nie chcę ciebie i twoich pieniędzy. Chcę tylko stad iść. Uciec w deszcz. Nie patrz.

Nie przyjeżdżaj proszę, moja droga. Już nie mam siły jeść. Pulpeciki, kluseczki, chrupki.

Nie naśladuj mnie w lustrze szanowna le visage. Przestań na mnie świecić tymi czerwonymi kropkami, źrenicą, kłuć mnie nosem. Poczekaj no, ja cię urządzę. Powtarzasz to, to wszystko, co robię. Już mam cię dość, tych oczu pustych. Poczekaj zbiję lustro, tak, tak.**)


W przerwach po mistrzowsku zagranej histerii (nie wychodzę na ulicę, więc udaję dziś sama siebie), przeglądam się w ciemnym lustrze telefonu i obieram twarz z resztek łuszczącej się osobowości.
-Zadzwoń zadzwoń zadzwoń-szepczę dziwiąc się ruchom swoich ust. Robię sobie tysiące zdjęć, żeby zapamiętać kim jestem.

Wychodzi słońce. Tęsknie za Pustkami i Republiką. Tęsknie za K.


- - -
*)Fisz. Chodźmy w deszcz.
**)Republika. Tak tak to ja.

piątek, 19 września 2008

Zwiewna Iguana.

Czas: 20.30.
Miejsce akcji: pewne rondo w centrum Warszawy przyozdobione palmą
Osoby dramatu: Ja oraz Koleżanka, przyozdobione poetyczne przewieszonymi przez ramię szalikami oraz uduchowionymi wyrazami twarzy.

Skąd ten kostium? Ta gra pozorów? To proste. Wszystko, jak zwykle, przez moje PiNowe szczęście. Jeden e-mail napisany jednym palcem przez lewe ramię, potem wypieki na twarzy i radość- idę na koncert Grzegorza Turnaua. Ot tak. Idę, a co mi tam. Co mi tam, że noc i do domu daleko. Co mi tam, że zimno i Syberię mamy zamiast Złotej Polskiej Jesieni. Piosenki pamiętane z głębokiego dzieciństwa, przeżywane raz po raz przy kolejnych smuteczkach nastoletnich, są tego warte.

Poetyczne, lekkie i zwiewne wkraczamy w ciepły i pachnący opuncją hol klubu Iguana Lounge. Rozpłaszczamy się w szatni u pana o rozbrajająco ogromnych okularach i po odebraniu powitalnego napitku, umieszczamy nasze duchowe istoty zamknięte w zgrabnych pudełeczkach ciał, z brzegu parkietu. Przez następne 40 minut, przy użyciu wszystkich dostępnych kończyn, walczymy o przestrzeń życiową do odbioru sztuki wysokiej. Najwyższej. Sztuki, że och i ach.

Po ekstatycznej zapowiedzi Prowadzącego, na scenie pojawia się wyczekiwany pan Turnau. Ależ gdzie tam "pojawia się", on wchodzi zwyczajnie- ot, jak każdy człowiek w marynarce, w okularach, z uśmiechem nienachalnym. Nasza snobistyczna, zwiewność i uduchowieństwa przemija z wiatrem. I dobrze.
Koncert ten bowiem określić można jednym słowem - zaskoczenie. Bo miejsce nietypowe na poezję śpiewaną, i poezja śpiewana taka niePINowa wcale. Bo mimo sąsiedztwa baru, gdzie jak to bywa w klubach- wrze jak w ulu- wszystko było słychać dokładnie i najdrobniejsze fortepianowe ozdobniki docierały do mych, przytępionych niegdysiejszym black-metalem, uszu (Brawo Iguana Lounge! Wygrywacie z Akwarium w moim rankingu). A i repertuar, jak z marzeń! obawy o to, że nie skojarzę żadnej piosenki okazały się być zupełnie zbędne.
Pan Grzegorz zaczął bowiem od "11.11", potem zaś każdą piosenką ilustrował jakąś historię; przed oczami memi jak w korowodzie kroczyły zgrabne i nieprzesadnie poetyczno-zwiewne anegdoty. Najpierw nieco anty grafomanii, potem jak to pan Turnau "przypadkiem" wpadł do Piwnicy pod Baranami, i że "Znów wędrujemy..." (najcudowniejszy splot metafor i muzyki...ever!) to nic specjalnego- ot efekt licealnego zauroczenia. . Dalej GT postanowił przenieść do ciepłej czeluści Iguany nieco aury zza okna zachwycając publikę "Bracką". Z prawdziwą wirtuozerią cytował Grechutę, Starszych Panów, The Beatles, Billego Joela...a nawet Annę Marię Jopek. Do tego szczypta szaleństwa - od zmiany okularów na przeciwsłoneczne, po muzyczny aerobik przy fortepianie statecznym niczym przedwojenna ciotka w koronkach. A i skłonienie publiczności do równego i melodyjnego odśpiewania "Nie dzieje się nic" z podziałem na role (słuchacze vs Pan Turnau), jest nie lada wyczynem. To wszystko w lekkim sosie na bazie ironii i skromności z elegancją i esencją piękna.
-Ja na kolana padłem! -myślę gombrowiczowsko po ostatnim bisie, czyniąc coś dokładnie odwrotnego (tzn. wstając w celu udania się do szatni).

P.S. Żeby nie było tak pięknie, to powiem w sekrecie, że udając się na ten koncert chciałam także podstępnie zweryfikować PINową reklamówkę audycji Pana Ulewicza. Faktycznie-garnitur doskonale skrojony, a i ten włos rozwiany na wietrze...bajka!

Zdjęć z koncertu brak, bo to tak jakoś nieelegancko w okolicznościach wyżej opisanych.

czwartek, 18 września 2008

Buty, ściany i faceci.

Czasem marzę sobie, że jestem kimś innym (zapewne nie jestem w tym wcale oryginalna...). Myślę sobie, że jestem po prostu człowiekiem. Oddzielona od całego kontekstu rodzinno-geo-politycznego idę sobie ulicą w jakichś doskonale dopasowanych, wygodnych i niewiarygodnie drogich butach. Jestem tą kobietą, którą właśnie mijam przy Pałacu Kultury, tą, która wsiada do ciepłego, ogromnego samochodu; tą, co rusza właśnie do pracy, aby cały dzień malować cudnie wąskie paznokcie.
Poluje na ich spojrzenia, staram się wniknąć w ich myśli, we wnętrza ich domów i ubrań, poczuć ciężar ich kolczyków, przypomnieć sobie wygląd ich mężczyzn widzianych nago bardzo wcześnie rano przy pierwszym papierosie. Patrze i staram się duchowo zagrać Ją, Tą Obcą, nie wiedząc o niej nic, poza przeczuciem, poza instynktowną charakterystyką.
Nie wiem skąd w mojej głowie biorą się te obrazki z życia, miniatury istnienia. Może z kontrastu z moim niesamodzielnym wegetowaniem pomiędzy samodzielnością, a tuleniem się do mamusi. Nie mam nic przeciwko rodzicom, serio. Tak tylko sobie rozmyślam czczo i beznadziejnie o wyfrunięciu z gniazda, o skoku na głęboką wodę.
Rozsądek Mój marszczy brwi i nabiera powietrza, by zacząć mi tłumaczyć, że...
-Tak, tak. Nie mam POJĘCIA jak bywa ciężko. Owszem, nie mam. Ale kiedyś w końcu powinnam się dowiedzieć, prawda?- przerywam.
-Dorosłość to nie tylko przyjemności- rzuca we mnie sloganem rodzicielskim Rozsądek Mój
-Nie, ale ma w sobie jakiś magnetyzm. Chciałabym iść ulicą w niewiarygodnie drogich butach...
-O ile kiedykolwiek będzie Cię na nie stać.-wyzłośliwia się Superego.
-W końcu będzie. Ten jeden jedyny raz. Chce mieć dom o ekstrawaganckich kolorach ścian, pachnieć Bossem, nosić zloto i mieszkać z facetem.
-Dobrze wiesz, że brak Ci odwagi, by zdecydować się na ten wymarzony morski. Brak Ci odwagi nawet by włożyć czerwony sweter, wyjsć z domu bez zaplanowanego powrotu, albo pójść z nim do łóżka.- wymienia Rozsądek Mój na jednym oddechu.- Jesteś życiowym tchorzem. Nie zdziwiłabym się, gdybyś do trzydziestki pomieszkiwała w Cholernym Piasecznie.

Obrażam się i odwracam do niej tyłem. Co z tego, że nie mam kolorowych ścian, butów, samochodu, mężczyzny na wyłączność i 24h na dobę. Ale zdarzało mi się robić rzeczy całkiem samodzilenie i to całkiem ekstremalne rzeczy. Chwilami czułam się jak one- Te Obce na ulicy. Ale czy to do cholery, może być cel życia?

Koniec dramatycznych rozważań. Idę dalej ulicą i ogarnia mnie coraz głębsza, pijacko-kacowa beznadzieja polska rodem z pana Konwickiego. Po prostu idę dalej.

środa, 17 września 2008

Olśnienie

Muzycznie olśniona popełniam grzech wklejactwa tekstowego. Szanowni państwo, nie mam nic innego do powiedzenia, poza tym, że jestem zachwycona, uradowana i zakochana muzycznie w Hercules and Love Affair, a najbardziej to uwielbiam głos tego pana i trąbkę w tle. Jakaś retro jestem ostatnio.
(...)
I wish the stars could shine now
For they are closer, they are near
But they will not present my presence
they will not present my presence

I wish the light could shine now
For it is closer, it is near
But it will not present my presence
And it makes my past and future painfully clear
(...)

A teraz posłuchajcie, drodzy państwo- cudo. Szalone cudo.

wtorek, 16 września 2008

W podusię




Są 23 minuty po północy. Martę S. ogarniają nagłe drgawki dwojakiego rodzaju. Zewnętrzne, spowodowane nadejściem listopada we wrześniu przy braku tzw. sezonu grzewczego. Panowie z kotłowni nie znają, zdaje się, uczucia litości.
Wewnętrzne zaś mają przyczyny różnorodne. Jestem bowiem jak cholerny mały samochodzik, co się napędza małym cholernym akumulatorkiem- produkuję sobie wysokoenergetyczne impulsy lęku (najstraszniejsze są bowiem zajebiste imprezy na których mnie nie ma, oraz to że podobno Wszyscy na prawie bardzo się zmieniają, niestety na gorsze.) i gromadzę je skrzętnie w mej podświadomości. Tylko, że ja wcale nie chcę. Nienawidzę siebie za zazdrość, za niepokój, za brzydką, nieatrakcyjną psychozę. Im dalej jesteś, tym mocniejsze jest zasilanie z mojego akumulatorka. Staram się czasem przepalić bezpiecznik, przeciąć przewody, rozbroić bombę. Nie zawsze mi to wychodzi. Tym bardziej, że dygoczę owinięta w dres i szlafrok. Niebieski szlafroczek. Blue raincoat.

A przecież to wszystko nie tak. Przecież to nie kanibale. Nie terroryści, ani nawet psychopatyczni mordercy. To tylko studenci prawa. Przyszli na dodatek. Marzną tak jak ja, a pewnie i nawet gorzej, bo i blue raincoatu ni ma. Siedzą w tych domkach i piją na umór póki mogą, bo już za miesiąc głowić się będą, po co im to wszystko.

W moim strumieniu świadomości uzmysławiam sobie właśnie, że jak mocno bym nie walczyła i tak wiem, że będę dygotać. Jak zwykle, bowiem serce mówi co innego niż głowa. Staram się ufać głowie, a serce uspokajać wpatrywaniem się w Twoje zdjęcie i wciągając nosem Skrzynkę Odbiorczą wiecznie wyładowanego SE, ale i tak się boję. Śniąc więc o dokonaniu na tych wszystkich deprawatorach/deprawatorkach Mazowieckiej Masakry Piłą Mechaniczną Lub Chociaż Nożykiem Do Papieru dociągnę do końca tygodnia próbując zrobić się na bóstwo. Żebyś żałował, że ominęło Cię siedem dni przebywania z tak niesamowitą osobą jak ja, na rzecz przepijania złej pogody. Ale spokojna nie będę i dobrze to wiem.

Od jutra kuracja grzanym winem i melisą, oraz gotowaniem i zakupami. Babskie rozrywki- ot co.
Koniec biadolenia. Jestem silna nie? Tylko najpierw sobie pochlipie w podusie.

niedziela, 14 września 2008

Jadłospis na dzień 14 września 2008r. (niedziela)

Śniadanie
-Autumn footsteps
(czyli rozmiękłe łupiny orzechów włoskich pod stopami podczas spaceru z psem, podawane w temp. 6 st. C)
-El Puci-Puci
(błękitny szlafrok wyłożony na podwójną warstwę piżamową z dressingiem o dwóch szlachetnych białych paskach, serwowany z kawą z mlekiem i grzanką nutellową)

-Martjito
(lekki koktajl z mrożonej Marty pod pierzyną, w towarzystwie pieprzu i papryczki chili wprost z dziwacznych, erotycznych snów)

Lunch
-La Insalata de Tośkana
(soczyste kawałki humorów młodszej siostry wymieszane z dużą ilością klocków lego, lalek barbie i kartek ze Workbook class 4, w sosie a la wyścig szczurów)
-Questiondilla
(syndrom pytania Ale Co Ja Mam Teraz Ze Sobą Zrobić? przyprószony tartą grrrgonzollą- ulubionym serem złosnic)

Dania Obiadowe
-Fast foo
(mega szybka sałatka wykonywana przy użyciu nielegarnel zgnaitaczki do czosnku)
-Familia Completa
(zestaw dla czterech osób i psa)
-Ice crrrream
(deser lodowy podawany w polarze)

Kolacja
-Amenetto
(ulubiona potrawa młodzieży oazowej, serwowana z jednym chwytem gitarowym w towarzystwie złoconych barokowych aniołków)
-Szisz-grzejbab
(Chude nogi damskie obrumieniane nad elektrycznym piecykiem olejowym)
-Laurus mobilis
(Laur, lub po polsku Wawrzyniec czytywany w laptopie aż po wyczepanie baterii)
-MucioVideo
(drobna słodycz na żywo)

A możeby tak

...zmienić nazwę koffanego blogaska na OdwłokOposa.blogspot.com?


Listopadowo-lutowa aura w końcu lata zestawiona dla kontrastu z meksykańskim żarciem i widokiem mocno wydekoltowanych kelnerek może pomieszać we łbie.

A może KiełbieWeŁbie.blogspot.com ?
Albo
ŻadnegoZaliczaniaPanienekNaObozieIntegracyjnym.blogspot.com ?

O już wiem KochamCięGupku.blogspot.com.

piątek, 12 września 2008

Zimno

Pierwszy dzień przejmującego chłodu. Wcale mi się to nie podoba. Nie lubię wiatru wwiercającego się w nogawki. Miałam nie narzekać, więc nie będę zagłębiać się w szczegóły meteorologiczne.
Wypad imprezowy był disco-rock and rollowy i całkiem sympatyczny. Zabawa może nie do upadłego, ale do oklapnięcia na kanapę. Usnęłam w obcym domu, ale z poczuciem bezpieczeństwa i jakiejś takiej babcino-herbacianej troski. Lubię jak czasem ktoś mnie tak opatula. Ze pyta czy wszystko ok, czy kawki, czy kanapeczki...
Pogoda (oraz to, że Ty ciągle jesteś idle, a ja mam tyle do powiedzenia) powoduje we mnie jakieś niedobre resentymenty. Idę sprzątać zatem i grzać się herbatą

Dziesieńć idzie- cytując Dziedzica.

wtorek, 9 września 2008

Paradoksalny żywot Marty S.- Marta S. rozmawia sama ze sobą

-Chyba brak mi szczerości-zamyślam się przycupnąwszy na brzegu wanny. Myję zęby i rozważam możliwość udania się do psychologa, niczym Tony Soprano. Pani psycholog wszak wyleczy mnie z moich małych fobijek i paranojek. Powie, że powinnam stanąć w pełni świadomości samej siebie i podszeptów swojego id. Że muszę przestać zabawiać się w chciałabym, a boję się. Że albo tak i potem wiadomo co dalej, albo nie i gryź się dalej sama ze sobą. Na każdej płaszczyźnie. Bo to jest tak, że jak dziecko pzred sklepem ze słodyczami- widzę najpiekniejszy i tęczowy lizak na wystawie, i bardzo pragnę go mieć. Tylko, że mama trzyma mnie za rękę i nawet nie pomyśli, że bym go chciała. Idziemy dalej, a ja mam łzy w oczach nie dlatego, że nie mam lizaka, tylko dlatego, że zrezygnowałam nawet z próby otrzymania go.
Ktoś zdaje się wszczepił mi organinczny strach przed konfrontacją, przed ciemną ulicą i nocnymi autobusami. Ktoś dał mi szczepionkę przeciw "skokom w bok" i małym szaleństwom, dając jedno całkiem duże.
Prawda jest taka, że w skali globalnej moje problemy to gówno. Za przeproszeniem. Ot, takie roztocze dryfujące na powierzchni oceanu. A jednak- jest coś na rzeczy.
Stąd ten kompletny brak szczerości połaczony z ekshibicjonizmem. Wciąż nie mogę się zdecydować - mikroskop czy teleskop?

poniedziałek, 8 września 2008

What. the f***?

No ja właśnie nie wiem. Przechodzę ciężką postać choroby piaseczyńskiej tzn "dlaczego tak daleko? dlaczego nigdzie ni emogę iść? dlaczego inni się świetnie bawią i jakimś cudem udaje im się zawsze u kogoś przenocować?!"
Przepraszam.
To jakieś strasznie ekshibicjonistyczne, ale muszę to z siebie wyrzucić, bo pęknę. Ludzie, proszę nie zapominajcie o mnie, bo mieszkam w jakiejś dziurze bez nocnych. Właściwie, Ludziu, nie zapominaj o mnie i kalkuluj czasem na moją korzyść.
Proszę.
Rety. A właściwie to jestem zła na siebie, szlocham w poduchę, oglądam rodzinę Soprano i czuję się jak Tony- wściekła na smutno. Walę głową w ścianę, ale ona mnie olewa.

wtorek, 2 września 2008

Impreza-Wolność

Na ulicy Wolność panuje dowolność czasu, bo można przyjść o 20.30, o 22.30 albo i o 03.30. I nic właściwie się nie zmienia. Albowiem, tak jak w wakacje każdy dzień to sobota (chyba, że jest niedziela), tak i na Wolność każda godzina jest taka sama.

Na ulicy Wolność panuje dowolność miejsca, bo można na kanapie pod pierzyną z kolegą i koleżanką, można na fotelu bezsennie leżeć, i na podłodze odgniatać sobie miednicę o parkiet tudzież policzek o kosz wiklinowy, i na bosaka na schodach, i można w kuchni w kącie z poczuciem porażki stać i zastanawiać się. A zastanawianie się w okolicznościach spożycia pewnych płynów nie wychodzi zbyt dobrze.

Na ulicy Wolność panuje dowolność akcji, bo można wznosić pod balkonem toasty napojem winopodobnym, robić z klatki schodowej prawdziwy amerykański crime scene, palić sheeshe bez rurki, nie popijać żubrówki. Smucić się można. Zazdrościć. Snuć w majtach. Sprzątać toaletę. Szukać pasty do zębów. Obawiać się można, że znowu te same strachy napadają i że wtedy się chce zapaść pod ziemię i nie pamiętac.
Strasznie nie pamiętać.
Nie pamiętać. Nie. Tylko nie pamiętać. Tylko nie...proszę. Bardzo proszę.


Pięknościowy teledysk. Dokładnie tak bym sama go zrobiła.