sobota, 27 lutego 2010

Twist dwubiegunowy



Metro. Jak zwykle pod wieczór- lekki tłok, ale siąść można. Rozwalam się swobodnie na czerwonej kanapie i studiuję wnikliwie swoje odbicie w lustrze. Wierzbno. Tuż obok siada niewysoki Azjata w puchowej kurtce. Składa ręce na podołku jak archetypowa "Ciotka z Grójca" w autobusie PKS i celebruje podróż, zupełnie jak ja. Bije od niego przyjemna woń dobrze przysmażonego kurczaka w cieście po syczuańsku, z lekką nutą sajgonki i grzybków mun. W moim nad aktywnym umyśle pojawia się smakowita wizja wspaniałej uczty w piankowych pojemnikach, żołądek zaś, który nie jest zbyt zaawansowanym mówcą woła po prostu - Chinol mniam!*) Centrum. Wychodzę z wagonu nie sprawdziwszy nawet czy mam portfel, telefon i inne kosztowności. Przecież taki oto Człowiek Wschodu - łagodny niczym sos sojowy i porządny jak defilada armii - nie mógłby połaszczyć się na mój nędzny dobytek. Co innego, gdyby obok zasiadł, woniejący mielonym ze skwarkami czy fastfoodowym hamburgerem, Polak. Wtedy albo bym się przesiadła, albo przynajmniej dokładnie przeszukała zawartość torebki. Skąd ta wrogość do własnego narodu i popularnych specjałów kulinarnych? Ot, po prostu taki dzień. Zauważyłam bowiem, iż od jakiegoś czasu mój "smak" cierpi na chorobę dwubiegunową.

Przez większość czasu apetycznym wydaje mi się być wyłącznie kuchnia lekka i zdrowa- śródziemnomorska, hinduska, azjatycka. Ślinka cieknie mi na widok stosu warzyw z makaronem ryżowym, kurczaka po kaszmirsku z całym kardamonem; równo ustawione rolki kolorowego sushi zdają się uśmiechać do mnie z mahoniowej tacki (o tak: ^^ mangowo); penne z zieloniutkim pesto, to jak wiosna w środku straszliwej, kontynentalnej zimy...Mniam! Wszystko pachnie przyprawami, jest śliczne, jędrne, świeże, aldente, molto bene! Do tego zielona jaśminowa bez cukru w kamionkowym, minimalistycznym czajniczku, sok z brzozy w cieniutkiej szklaneczce albo wino gruzińskie pite z szerokiego kielicha. Co więcej, te upodobania przenoszą się na strój - starannie dobieram kolory, noszę same tkaniny naturalne, szlachetną biżuterię, pielęgnuję alternatywność w każdym aspekcie. Z muzyki wybieram wychudzonych Islandczyków, uśmiechniętych Afrykanów, natchnione Brytyjki, klasyków z Estonii, chill out z Radia PIN. Żyję w umiarkowanej harmonii ze światem: słoneczko śmieje się do mnie jak dobrotliwy cesarz, a ja kłaniam się w pas przed zieleniejącymi drzewami i nieco zdziwionymi przechodniami, którzy za Chiny (hihi) nie wiedzą, o co tu chodzi.

Lecz czasem, jak to śpiewał niezapomniany Wiesław Gołas w Kabarecie Starszych Panów- "...gdy spłynie mrok wieczorny/ typem staję się upiornym". Wtedy biorę pod rękę mego Lubego Kompana i udajemy się na obrzydliwie ogromne łasowanie w jednej z sieciowych restauracji amerykańskich, gdzie spożywamy globalistyczną strawę. Posiłek składa się z wielopiętrowej kanapki: dmuchanego azotem pieczywa, mrożonego w azocie uprzednio, a postaci właściwej smażonego wielokrotnie steku wołowego (Priony!), konserwowanych azotem bladych pomidorków, sałaty lodowej (zgadnijcie czym nawożonej? Tak, tak - azotem), ogórka pseudokiszonego, ketchupu, musztardy, majonezu...Pachnie to smakowicie, ale jakby też nieco atawistycznie. Pachnie mi jak zaszlachtowana sarenka wygłodzonemu neandertalczykowi. I jak ten uroczy prakuzyn rzucam się na mojego hamburgera - rozwieram szeroko jamę gębową i staram się prędko umieścić weń rąbek wysokiej jak Empire State Building, kanapki. Nie zawsze mi to wychodzi, toteż różnorodne luźne elementy posiłku lądują zgrabnie na mojej jasnej bluzeczce, czy świeżo upranych spodniach, w doborowym towarzystwie licznych sosów. To nie koniec uczty! Teraz następuje dopychanie żołądka, niczym walizki na półroczną podróż po Ameryce Południowej. Służą do tego frytki - wszystkie idealnie równe, z idealnie przemielonej pulpy ziemniaczanej, długo maczane w tłuszczowej kąpieli. Znów to samo - na ich widok odkrywam w sobie odmienne stany świadomości i jak niewychowany orangutan chcę zjeść wszystkie frytki na raz. W między czasie popijam najbardziej znany napój świata, tę kapitalistyczną ambrozję, o której śnili onegdaj moi rodzice, a która dziś wiedzie nas prostą dróżką do magicznej republiki Cukrzycy i Otyłości. Ale piję! Wysysam przez plastikową rurkę ten rozkoszny symbol śmierci z przeżarcia. Żeby to był koniec, ale nie. Posuwam się dalej w masochistycznej maestrii. Wkładam sobie w uszy niezdrowe słuchawki i nurzam się w odmętach dyskotekowych hitów, które opiewają kształtne pośladki rozwiązłych panien, czy też uroki palenia samodzielnie wykonanych papierosów z egzotycznych roślin. Porywają mnie mocne rytmy i elektroniczne fale docierające do samego rdzenia kręgowego. Wtedy to również, dopadam Bogu ducha winną koleżankę i zaciągam ją wieczorem do jakiegoś głośnego i możliwie najbardziej zadymionego miejsca w mieście stołecznym. Tamże wyczyniam bakchiczne tańce, które powodują, że moja poliestrowa bluzka rozciąga się niebezpiecznie w okolicach dekoltu. Wiruję wściekle popijając tequilę, w raz ze mną wirują moje ogromne, plastikowe kolczyki...

Budzę się. Przez okno macha do mnie słońce. Macha i woła - Namaste! Wkładam niebieski szlafrok i idę na do kuchni zrobić sobie zielonej jaśminowej.O szaleństwach dnia poprzedniego świadczy tylko resztka czarnej kredki pod lewym okiem. Wszystko wraca do normy, bo przecież:
Rano znów wstaję śliczny,
Liryczny i apetyczny.
To musnę coś jak jaskółka,
To usnę w słońcu jak pszczółka
Aż chmurki zbudzi mnie cień,
Bym brzęczał cały dzień...


----
*)Chcę od razu zaznaczyć, iż nie miał on na myśli niczego obraźliwego w stosunku to czcigodnych obywateli Państwa Środka. Tak już się utarło mawiać wśród warszawskiej młodzieży (ehehe).


P.S. To tak a propos jedzenia

piątek, 19 lutego 2010

Ratuj!

Zdaje się, że nie dotrzymam obietnicy i nie napiszę nic na temat życia w Les Orres. Rzeczywistość mnie dopada i muszę jakoś się z nią dogadać.
Wciąż nie mogę uwierzyć, że to już koniec uroczego lenistwa. Koniec oglądania miłych filmów w towarzystwie spokojnie zaparzonej kawy. Koniec wielogodzinnych śniadań z gazetą. Koniec malowania paznokci. Koniec czytania na kanapie. A co gorsza, koniec wspólnych drzemek popołudniowych (które i tak nam nie wychodziły...ale mniejsza z tym;), głupich rozmów na ucho o psach, kotach, ulubionych cytatach z filmów, o robalach, dzieciństwie. Koniec pochłaniania żelków, cieciorki prosto z puszki, odpijania sobie drinków, koniec z "Podasz mi prowansalskie?", albo "Gdzie są moje kapciuchy! Martucha, ratunku, daj mi kapciuchy!"...
Śmierć ławicy maleńkich spraw, chwil-kijanek, słów planktonicznych. Bolesna, ale naturalna - nie od toksycznych oparów czy plam ropy naftowej. Ot- ktoś nam z dna naszego oceanu wyjął korek i spuścił całą wodę. Te miłe drobiazgi wyparowały tak szybko, że nawet Green Peace nie zdążył zaprotestować.
Teraz ratuje się tworzeniem iluzji swobody - chadzam do kina, jem długie śniadania, maluję się co rano, czytam w łóżku wieczorem. Zbieram drobinki soli z tego oceanu i wcieram je skrupulatnie w skórę.
Chcę mieć dobry humor. Chcę mieć to amerykańskie "pozytywne podejście". Tylko jeśli znów wrócą syberyjskie mrozy i śniegi nieprzebyte...to czar pryśnie! I nawet długie pocałunki Księcia Walii nie ukoją mego rzężącego pesymizmu.

Na marginesie moich zapasów z rzeczywistością szwenda się literatura. Z braku pomysłu na dobrą książkę do torebki, sięgnęłam na półkę z niezawodnym i doskonale poręcznie wydanym Konwickim. Kalendarz i klepsydra powoduje, iż po raz kolejny patrzę w lustro z wyrzutem i mówię to tego anorektycznego cienia kobiety "Jak mogłaś myśleć, że Konwicki jest nudny! Heretyczka! Na stos! Na stos z nią!". Panie Tadeuszu Konwicki, oświadczam z całą mocą mego wątłego, 21-letniego umysłu, że byłam wtedy niepoczytalna! Oraz, że stwierdzenie "Konwicki jest nudny" padło w momencie straszliwego zamroczenia, niemal choroby psychicznej. Bo teraz, to ja na kolana padłam w swoistym Hołdzie pruskim dla Pańskiej prozy. Czytając Kalendarz i klepsydrę dosłownie co pół strony mam wrażenie, jakbym czytała swoje własne myśli! Na ten czas, dławiąca zazdrość mnie łapie. NAPISANE! Ktoś tak doskonale potrafił napisać, to czego ja w żaden sposób nie umiem...Wiem, wiem - talent, lata pracy, erudycja, wykształcenie. Ale to we mnie mieszka! Więcej - ma stałe zameldowanie. Jak mam się pozbyć tylu myśli, tylu uczuć, pomysłów, refleksji? Nie umiem nadać im formy, zamiast tego, gromadzę je jak dziecko kolekcjonujące wszystko, co znajdzie na podłodze.
Z tego właśnie wysypiska myśli wołam zatem do pana, panie Tadeuszu Konwicki:
- Ratuj! Ratuj moją potępioną literacko duszę!

niedziela, 14 lutego 2010

Les Orres bizarres.


To zdjęcie doskonale oddaje klimat feryjnego wyjazdu.
Jak co nieco ochłonę, to postaram się opisać bardziej smakowite epizody ze studenckiego życia w Alpach takie jak :
-Narty w Toalecie,
-Złowieszczy Kiosk,
-Przemowy Psycho-Staszka,
-Klucze w Sosie Cebulowym czy Moving Party...
Inne historyjki pozostawię tylko dla siebie. Dla nas.
Było fajnie.

czwartek, 4 lutego 2010

Hodowca Kaktusów.

Senna po lampce wina zalegam w łóżku.
Zero feryjnego nastroju - dopóki nie dowiem się, czy zdałam cholerny egzamin, to nie będę wesołym krasnalem w drodze do Disneylandu.
Do tego masochiści w komisji śledczej, dudniący z każdego odbiornika w domu - gorsze niż huczenie meczu piłkarskiego.
I siostra nie mogąca nauczyć się melodyjki z "Żądła" na flecie.
Hałas. Nie ma spokoju. Nie wiem czy zapakowałam wszystko. Nie wiem czy chcę cokolwiek robić.

Mam nadzieję, że 2GB muzyki na pożyczonej mp3-jce pomoże mi, w trakcie dwudziestogodzinnej podróży, w jakiś sposób pozbierać myśli. Bardzo tego potrzebuje. Spokoju. Porządku. Dobrego jedzenia. Wysypiania się. Snucia odległych planów.
Pisania.
To najgorsze. Bardzo chcę coś napisać. Nie czekać do czterdziestki. Wiem, że mogę. Mam historię. Motyw. Postać.
Nie umiem pisać - w sensie czysto warsztatowym nigdy nie dorównam rzeszom znajomych polonistek in spe. Może nie powinnam próbować. Może to grozi rozczarowaniem.
Tylko jeśli nie ma innego sposobu, żeby wyjąć z siebie tego potwornego kaktusa poezji, który rozrasta się we mnie od wielu lat? Kiedy pochylam się nieopatrznie nad pustą kartką, albo siadam do klawiatury - on stroszy kolce, zapuszcza korzenie, wyciąga ze mnie soki.
Mogę pozwolić mu żyć dalej, aby przerósł mnie i rozsadził od środka; albo chirurgicznie go usunąć i osiągnąć względny spokój.

I oto jestem. Założona maska. Ręce wyszorowane po łokcie. Błysk skalpela nad bladą skórą. Szanowni Państwo, już za chwilę, na tej sali, dokona się prawdziwy przełom - samooperacja na otwartym sercu!