sobota, 11 grudnia 2010

Moment chwały.

Wydaje mi się, że każdemu zdarza się kolekcjonowanie "szczęśliwych chwil" i odtwarzanie ich później w jakości HD we własnej głowie. Wszystko staje się doskonalsze, bardziej kolorowe, ma przestrzenny dźwięk, a my sami - piękniejsi. Mamy porcelanowo gładką cerę, ładniejsze ubrania, bielsze uśmiechy. Polerujemy te nasze małe trofea, aż z brązowych robią się złote. Zwolennicy prawdy ponad wszystko zakrzykną zaraz - Bzdura! Należy rzeczy pamiętać dokładnie takimi, jakimi były! Reszta to kłamstwo!
Ale czy taka "reporterska prawda" przynosi taką samą radość, jak nasze "wersje reżyserskie" przeszłych zdarzeń?

Przy okazji wielogodzinnego ślęczenia na Facebooku, natrafiłam przypadkiem na stronę "Pudelka Festiwalowego" czyli brukowego bloga o życiu szkoły w czasie Festiwalu Teatralnego w Kochanym Czackim. Z zazdrością oglądałam młode ciała obfotografowane skrupulatnie w czasie różnorodnych imprez i wydarzeń, okraszone dowcipnym (mniej lub bardziej) komentarzem.
-To było życie!- zakrzyknęła we mnie moja Wewnętrzna Babcia
-Nie tak dawno temu... - szepnęła Współczesna
-Ach, czar festiwalu! Te zabawy, przedstawienia, uśmiechnięci ludzie, imprezy, wygłupy na próbach!
-Momencik, to tylko jedna strona medalu...- nie poddawała się w bezlitosnym obiektywizmie Współczesna.
I miała rację. Kiedy teraz wysilam przeładowaną informacjami korę przedczołową, przypominam sobie, że z tym teatrem nie było wcale łatwo. Po paru spektaklach zrobionych z moim pozaszkolnym Teatrem Dominikańskim, miałam głębokie przeświadczenie, że znam się na teatrze jak mało kto. Festiwal przyciągnął mnie do tego liceum - po latach bycia najsłabszym ogniwem w klasie, chciałam, do diaska, wreszcie zaistnieć. Nie to, żebym marzyła o międzynarodowej sławie. Wystarczyłoby aby ktoś chociaż raz przyznał mi rację. Uznał, że coś umiem. Żebym mogła pokazać, zduszoną w czarnych, ciuchach osobowość postrzelonej artystki.
Pierwsza klasa. Od pierwszego dnia, w mojej głowie obsadzałam ludzi w różnych rolach.W moim wizjonerstwie i uporze musiałam przypominać Rachel -straszliwie denerwującą szkolną diwę in spe z muzycznego serialu Glee. Chciałam wszystko doskonale zaplanować i pokierować zespołem. Widziałam epickie, śmieszne, ale niegłupie i, przede wszystkim, fantastycznie zagrane Poskromienie złośnicy. A co na to moje Katarzyny i moi Petruchio? Mieli dla mnie, miast reżyserskiego stołka, kubeł zimnej wody. Nie. I już. Bo Szekspir jest zgrany. Sztampowy. Nieśmieszny. Robimy co innego. Moje ego zabulgotało złowrogo jak przypalająca się wojskowa grochówka. Zacisnęłam zęby i robiłam co mogłam, by to inne przedstawienie uratować przed totalną klapą, która była (wtedy moim zdaniem) nieunikniona. W efekcie, pomimo kilku osobistych porażek (kostiumy, muzyka, światło - chciałam mieć wpływ na cokolwiek, nawet jeśli nie miałam o tym pojęcia) - na scenie bawiłam się nieźle. Spektakl nie wygrał, ale był bardziej przyzwoity niż sama chciałam się przed sobą przyznać. A co wygrało?- spytacie (jeśli nie jesteście czackiewiczami). Wygrało Poskromienie złośnicy, wystawione przez równoległą klasę.

Klasa druga. Marta Sz. obrażona na świat, który wyznaczył jej epizodyczną rolę czarnoskórego tubylca (Kalamala fatanga!- do dziś pamiętam ten tekst) i przerażona wizją spektaklu wg. Witkiewicza, schodzi do podziemia i pomaga kolegom w spektaklu pozakonkursowym. Pokusa jest zbyt silna - dobieram się do reżyserii, kostiumów, muzyki, scenografii, aktorstwa, ruchu scenicznego...I nic. Dzieło przechodzi bez echa. Za to gdzieś z tyłu głowy słyszalny jest ten dźwięk.

Klasa maturalna- ostatni festiwal i ostatnia szansa. Uparty chudzielec nie daje za wygraną, i poczekawszy, aż klasa pochłonięta problemami natury naukowej, ocknie się w ostatniej chwili bez scenariusza, podrzuca im swoje kukułcze jajo. Sztuka "Clowni" - zabawna i refleksyjna, alternatywna, ale bez golizny. W sam raz. Do tego, Widmo Matury unoszące się nad wodami, zdezaktywowało możliwych oponentów, którzy wetknęli nos w książki.
-Ja! Teraz ja! Ja wam pokaże! Ja zrobię taką sztukę, że wam w pięty pójdzie! - zarzekało się moje ego szybując gdzieś w okolicach sufitu.
Rozdane role, wymyślone kostiumy i scenografia - zacieram rączki z zadowoleniem. Lecz niestety, moje gromkie Do pracy, rodacy! odbiło się od pustych ścian klasy, kiedy na jednej z z prób pojawiło się jakieś 3/16 obsady. Dotarło do mnie bardzo boleśnie - ludzie mają ważniejsze sprawy niż teatr. Przecież dla mnie, to było jak powietrze! Nie mieściło mi się w głowie, że komuś może się nie chcieć, skoro ja frunę do szkoły jak na skrzydłach upojona myślą o spektaklu! Zdołowana prowizorką, spóźniającymi się aktorami, smętnie zwisającymi kostiumami i ostrą konkurencją, w pewnym momencie, niemal filmowo, siadłam w kącie roniąc łzy rozpaczy na wygnieciony scenariusz. Megalomania ostatecznie pokonana.
Godzinę przed przedstawieniem nie mieliśmy muzyki, części rekwizytów, jednej aktorki (korki), a przede wszystkim pewności siebie. Dygotałam na całym ciele. Nie mogłam oddychać z powodu clownowego nosa ze śmierdzącej gąbki. Znów, bardzo filmowo, na moment przed wejściem na scenę, staliśmy wszyscy w przebieralni sąsiadującej z salą. Zimne ściany. Bałagan dookoła. Ściśnięty ze strachu żołądek. Ktoś mówi - Damy radę. Obejmujemy się w kółku i wydajemy z siebie dziki okrzyk, który rozładował napięcie, a dał nam taki zastrzyk adrenaliny, jakiego nigdy nie doświadczyłam.
Samego spektaklu nie pamiętam. Tylko to uczucie płonących policzków - od reflektorów i ze strachu. Wzrok któregoś z nauczycieli siedzących w pierwszym rzędzie. Drobinki kurzu wzbijające się przy każdym ruchu w prześwietloną czerń ponad sceną. Małe konstelacje gwiezdne na moim prywatnym niebie.

Notowania sztuki były różne. Z zapartym tchem czytałam recenzje w gazetce. Czekając na ostateczny werdykt (który miał nadejść parę dni potem) czułam się jak pacjent z podejrzeniem nieuleczalnej choroby, czekający na lekarza na szpitalnym korytarzu. Gdybym paliła - z pewnością wypalałabym po dwa papierosy na raz.
Wokół Gali, na której ogłasza się wszystkie nagrody, robi się w szkole wielkie halo. Wejść na salę jest już niezłym wyczynem - każdy chce tam być, każdy chce poczuć atmosferę suspensu (a po kilku godzinach w maleńkiej, kiepsko wentylowanej sali gimnastycznej pełnej uczniów, faktycznie - atmosfera gęstnieje do konsystencji kisielku Słodka Chwila rozrobionego w łyżeczce wody).
Oto jestem. Czekam. Nie ma w tym nic pięknego. To nie jest wypolerowany klejnot mych wspomnień. Strach. Nadzieja. Tylko nie mówić o niej głośno. Żeby nie zapeszyć! Pamiętam nawet, że byłam ubrana kiepsko: pasiasta koszulka i jeansy - nic eleganckiego. Tylko perły na zachętę.
Kolejne nagrody indywidualne. Werdykty. Wybuchy radości. Czekam. Pocę się. Obgryzam paznokcie.
Dobrze. Pora na nagrodę główną. Mój siedemnastoletni świat stanął. Drobinki kurzu w smudze światła. Na jej końcu staje juror. Patrzę na jego długi cień. Przełykam ślinę. Ściskam rękę K., który stoi obok mnie.
Juror podnosi mikrofon do ust.
- Ta sztuka nas poruszyła, werdykt jest jednogłośny.
I tu nastąpiła najdłuższa chwila ciszy...ever! We mnie emocje szaleją jak huragan Katrina w Nowym Orleanie. Wygramy. Nie wygramy. Nie, nie możemy wygrać. A może? Nie, na pewno nie.
Sala ucichła. Powietrze zgęstniało do konsystencji betonu zbrojonego.
Promień światła. Juror z mikrofonem. Jedno słowo.
-Clowni.
Piękna chwila chwały. Nie to, co nastąpiło potem - dziki okrzyk aktorów i przyjaciół, kibiców, gratulacje, łzy szczęścia, które zmyły z mojej twarzy resztki makijażu, nieskładne ukłony na scenie, impreza w klubie, kiedy to w bezlitosnym ultrafiolecie okazało się, że mój częściowo zdrapany lakier świeci się idiotycznie na paznokciach...
Nie. Moją szczęśliwą chwilą jest moment, w którym usłyszałam to jedno słowo.
I tu nie ma żadnego oszustwa. To nie kłamstwo. To nie koloryzowani "Sami swoi" na Polsacie. Ta setna sekundy, w której tyle się mieści - strach i nadzieja, ciepła ręka K., kurz wirujący w smudze światła, głos. To zapamiętam po mojemu i będę tę chwilę trzymać z złotym pudełeczku na toaletce jak staroświecka dama.
Reszta niech będzie reporterskim mięsem. Proszę bardzo - zróbcie zbliżenie na moje podkrążone oczy i nieupudrowany nos, na moje humory, obrażanie się na cały świat, zarozumialstwo, rozczarowania, lęki. Mojego momentu chwały nikt mi nie zabierze.

poniedziałek, 29 listopada 2010

Robin Hood

Jako kobieta z przeszłością lubię czasem powspominać czasy dawne, by dorabiając do nich nieco idyllicznej atmosfery, wyjaśnić sobie moje obecne, dziwne zachowania. Dziś, jadąc w wielokilometrowym korku pośród białej pustyni, która niegdyś zwała się SandCity, dokonałam przeglądu moich idoli wieku wczesnomłodzieńczego.
I jakiż wniosek? Wszystkie disnejowskie królewny przybrane w kolorowe krynoliny, otoczone stadkami uśmiechniętych zwierzątek na koronowaną głowę bije ten oto pan:

Czyli boski Robin Hood ze wspaniałego serialu z 1984 - fantastyczny scenariusz, piękne plenery, dobre aktorstwo i mistyczna muzyka Clannadu. To mnie, wtedy cztero-, może pięciolatkę przyklejało do telewizora. A jak od niego odchodziłam, to ciągle byłam w Sherwood. I to bynajmniej nie w powłóczystej sukni Lady Marion. Nie. Ja byłam Robin Hoodem - z łukiem na plecach, z Albionem przy pasie. Bohaterska, gotowa do walki, szlachetna, zwyciężająca zło mała dziewczynka z zaciętą miną. Nawet na podwórku wołali za mną "Te! Robin Hood, ho na trzepak!".
Potem, rzecz jasna, mi przeszło - pojawiły się żeńskie idolki ( Spice Girls - Boże spuść nogę i kopnij!), zmieniło mi się nastawienie do wszystkiego. Ale jednak - czasem czuję, że to we mnie zostało. Kiedy widzę, że ktoś niesprawiedliwie ocenia mnie, albo kogoś mi bliskiego, budzi się we mnie wewnętrzny Robin Hood i z zaciętą miną na twarzy wstaję i celuję z łuku do jakiegoś znudzonego życiem doktora habilitowanego. Ku chwale Herna! Uczucie jest fantastyczne, zwłaszcza, że tym uporem, a niekiedy i -przyznaję - arogancją i bezczelnością, zdobywam mój cel. Na świecie w końcu jest porządek.
Ocknąwszy się z tryumfalnych rozważań podbitych Gorillazowym Stylo, które fantastycznie wpisuje się w bohatersko-przygodowy charakter moich przemyśleń, zauważyłam, że coś jest nie tak. Otóż ja, Robin Hood, siedzę skulona i dygocząca na siedzeniu przezimnego autobusu, który stoi. Nic się nie dzieje. Krajobraz za oknem wciąż ten sam - biało biało białym pogania. Stoimy. Świst wiatru i gdzieniegdzie odgłos klaksonu. Wciąż stoimy. Zimno wwierca się w moje buntownicze dłonie, co z całą pewnością uniemożliwi strzelanie z łuku. Stoimy. Stoimy. Stoimy.
-Hm, ja tu siedzę i nic. Stoję sobie w korku, a tu życie ucieka. -Myśli Robin Hood we mnie - A w Chorwacji grama śniegu. Ludzie tam pewno chodzą w krótkich spódniczkach i balerinach. Słońce im świeci w okna. Błękitne morze im szumi. Powietrze pachnie piniami i rozmarynem. A tu? Zima. Korek. Marazm! Dosyć! To niesprawiedliwe! - wyje moja bohaterska strona duszy.
Zaczynam się wiercić. Wyglądam za okno. Zacieram ręce. Jeszcze raz wyglądam. Wzdycham. Mruczę parę niecenzuralnych wyrazów. Znowu wyglądam za okno. Nic się nie zmienia.
-Nnnno DALEJ!!!- pogania Robin - Co jest!!! Jedź, cholera jasna!!!
Ogarnia mnie pragnienie natychmiastowego działania. Ale za oknem zamieć, na uczelnię 10 km - już raz przerabiałam taki spacerek. Skończył się bolesną kontuzją stawu i zmęczeniem wręcz maratońskim.
- Ale coś trzeba robić. Koniecznie. Już zaraz. Tak robią bohaterowie!!
- złość wypływa ze mnie w postaci niechlubnych, marznących łez. Czuję się jak bokser wagi piórkowej, który stara się powalić Mike'a Tysona. A on patrzy na mnie z góry, rzuca pogardliwe 'Nice!' i odchodzi. Ja tego jednak nie zauważam. Dalej wytrwale okładam masę powietrza wokół mnie, i wyję przy każdym ciosie, bo nikogo nie mogę dosięgnąć.
Walczę z ogromną siłą potężnej, wschodnioeuropejskiej zimy, która wbrew alarmom ekologów, wcale nie znika. Krzyczę na śnieg. Chcę zdusić wiatr nadludzkim półnelsonem. Ostrzem miecza podwyższyć temperaturę do 20 stopni. Ale nie udaje się. To mnie przerasta. Kim więc jestem, jeśli nie Don Kichotem?

Ale dopóki zima trwa i morduje każdą weselszą myśl, każdy precyzyjny plan, każde spotkanie...będę walczyć! Do ostatniego ciepłego tchu, do ostatniego kawałka niezamarzniętego ciała, będę krzyczeć " ZIMO! GIERARY HIRR!"



czwartek, 25 listopada 2010

Never again

Nawet nie zdawałam sobie sprawy, że tyle czasu minęło od ostatniego pismactwa. W między czasie zdążyłam zdobyć i stracić stanowisko pracy (żeby nie było - nie wywalili mnie za malowanie paznokci w pracy, tylko zlikwidowali punkt), napisać parę rozdziałów inżynierki, przeżyć kolejnego okropnego kaca, obejrzeć całe dwa sezony Twin Peaks (i zacząć się bać patrzeć w lustro), i zrobić najgorszy projekt w życiu.
Najgorszy ze względu na okoliczności pracy - mało czasu, duża trudność, duże wymagania, bardzo tnący się komputer...Ale też "najgorszy" pod względem ogólnej jakości tego cholernego produktu. Jak widzę te rozmazane piksele, te niedokończone przezroczystości, te zapomniane oznaczenia porzucone w paru miejscach planszy i jarzeniowe kolory, które wyszły takie, bo zapomniałam zapisać palet w CMYK. Demyt.
Ale już po wszystkim. Koniec psychoz, migren, analiz, kwerend, podkrążonych oczu, skal,tłustych włosów, warstw, tęskniących za życiem piątkowych wieczorów...Wracam do życia. Już nigdy więcej nie powtórzę tego błędu. Proszę mi na to nigdy nie pozwolić!

środa, 6 października 2010

Trzy zasady

Did they tell you, you should grow up when you wanted to dream
Did they warn you, better shape up if you want to succeed
I don't know about you, who are they talking to?
They aren't talking to me.
[Metric-Twilight Galaxy]

W czasach, kiedy moim ulubionym przyodziewkiem były lycrowe morskie leginsy i czerwone lakierki z kokardką, wydawało mi się, że dorosłość opiera się na trzech zasadach. Człowiek dorosły Zna Się Na Zegarku - wszystkiemu nadaje konkretne granice od-do. I umie tego dopilnować! Jakimś cudem WIE, ze upłynęła godzina 17 i trzeba wyjść z przedszkola. A przecież komu by zaszkodziło pobawić się jeszcze trochę. Nie pięć minut, nie piętnaście - po prostu TROCHĘ. Po drugie, dorosły Chodzi Do Pracy - ma tam do załatwienia miliony poważnych spraw, które czynią go godnym szacunku. Dostojnym. "Nie mogę z tobą iść po kasztany do parku. Muszę iść do pracy" - mówił tata, brał teczkę z ważnymi papierami, po których nie wolno było rysować i wychodził. Święte kartki do pracy, mocne, równe kroki na schodach - żadnego zeskakiwania z trzech schodków! Trzecia zasada to oczywiście to, że się Nie Płacze. Wtedy sądziłam, że z czasem traci się tę umiejętność tak, jak traci się mleczne zęby. Musiała mną kierować jakaś osobliwa logika. Przy codziennych awanturach o ubrania, kiedy to ja - pięcioletni feszyn wiktym - zalewałam się łzami z powodu przymusu noszenia skafandra zimowego miast letniej sukienki, słyszałam od mamy "Bądź dużą dziewczynką! Nie płacz jak mała dzidzia!". Bycie dużym zatem oznacza brak łez -więc kto pretenduje do tego miana, mazać się nie może. Dorośli są zorganizowani i twardzi, Znają Się Na Zegarku, Chodzą Do Pracy i Nie Płaczą.

Dzisiaj przeżywam poważną rewizję moich dziecięcych definicji. Po kilku próbach wpasowania się w ten model, widzę, że to nie jest takie proste. Ani takie dostojne. Ani przyjemne.
To nie ja Znam Się Na Zegarku (och, jaki to był wyczyn!) - to on zna się na mnie. Wie, kiedy się perfidnie pospieszyć (na przykład, kiedy mamy dosłownie godzinkę na szybką kawę i całusa, albo wyjeżdżamy na weekend), a kiedy wlec się straszliwie i surrealistycznie przelewać przez dziurki od klucza (wykłady, praca, jazda autobusem w korku). Przez manipulacje Zegara moją osobą tracę już wszelkie wyczucie - raz jestem za wcześnie, raz bardzo się spóźniam. Nie umiem rozeznać kiedy i jak zada następny cios - a im więcej się dzieje, tym więcej ma po temu okazji...
A to mityczne Chodzenie Do Pracy, które jako najważniejsze zajęcie dorosłych naśladowaliśmy w zabawach w dom? Najpierw trzeba Chodzić ZA Pracą - uśmiechać się, kalkulować, udawać, mówić głosem spokojnym, tłumić drżenie rąk. Kiedy się już ją znajdzie, Ona, na kształt żarłocznej ośmiornicy oblepiać każdy aspekt życia swymi mackami - wprowadza nowe zwyczaje, wymaga gimnastyki czasoprzestrzennej, zmusza do kompromisów z prywatnością, opakowuje każdą godzinę, metkuje dni, stempluje miesiące. I ciągle granice, kombinacje, wymagania - dasz palec, połknie całą rękę. I pół drugiej.
Ktoś powiedział mi kiedyś, że jestem twardziel jakich mało. Nic mnie nie ruszy - zawsze podnoszę głowę i idę dalej. Byłoby czym się chwalić, gdyby przyczyną tego stanu rzeczy była siła mojego charakteru, niezłomna wiara i optymizm. Nie. Idę dalej z kamienną twarzą i nie zalewam się łzami, bo w głębi duszy nie czuję nic. W trudnych chwilach mój umysł to biała, wyszorowana do Domestosem, idealna próżnia. Widzicie dzielną dziewczynkę, która przezwycięża przeciwności losu, nie rozpacza i szybko sobie radzi. Kataklizmy międzynarodowe, choroby, śmierć - a ona nic! No więcej takich twardych kobiet! A ja po prostu z niczym walczyć nie muszę - ja jestem Dexterem Morganem. Czasem aż się tego wstydzę, i trochę się boję, że ktoś zauważy. Na szczęście z pomocą przychodzi ciało, które w każdym aspekcie "żyje własnym życiem". Łzy prawdziwego smutku, które powinny płynąć z moich oczu, zastępowane są przez uciążliwe zawroty głowy i wielodniowe migreny. Rozpacz, żałobę, ponure wspomnienia, wymieniane są na niespodziewane skurcze żołądka, drżenie rąk i uderzenia gorąca. Jestem dorosła, więc Nie Płaczę.

W tym dziwnym stanie zawieszenia, kiedy to zaczynam odkrywać wątpliwe uroku standardowo pojętej "dorosłości", budzi się we mnie bunt. Chcę jak w piosence Bartosiewicz:
Gdy do przodu zegar rwie,
Ty ustaw się na nie i cała wstecz!(...)
Nie, nie zgadzaj się, by on
Dyktował każdy krok, więc cała wstecz!

Nagle, stwierdzam, że nie mogę być aż tak omotana przez piekielny sojusz Zegara z Pracą. W tym kokonie zaczynam się dusić - budzi się we mnie iskierka prawdziwej tęsknoty za niemal przedszkolną wolnością. Wbrew wszystkim zasadom muszę ją odzyskać - inaczej stracę siebie. Zaczynam się szarpać. Zrywać krępujące mnie nici. Przeskakiwać płoty. Palić mosty.
Walczę o to, by, nie zważając na czas, leżeć i patrzeć w błękitne niebo, albo zielone oczy. By móc rzucić wszystko i pójść do parku. Pojechać w gdzieś w Polskę. Głaskać kota w księgarni, zbierać kasztany, szyć sukienki, zapalać świeczki, oglądać filmy, jeść śniadania w porze obiadu, malować paznokcie, gotować grzańca, patrzeć na stare samochody, głaskać Cię po ręku, robić zdjęcia, słuchać przyjaciół, przypominać sobie zapach Chorwacji.
I wiem, że już wkrótce skończy mi się cierpliwość do kompromisów i przestanę z odmawiać sobie Życia w imię Dorosłości. Chcę przestać Znać Się Na Zegarku, Pracować Dla Siebie, Płakać Ze Smutku.
Decyzja podjęta.
Termin realizacji : grudzien 2010.

czwartek, 23 września 2010

Na krawędzi

Bywają takie chwile, kiedy każde, nawet najmądrzejsze, zdanie otrze się o banał. Kiedy brakuje wyrafinowanych cytatów wyłuskanych z głów filozofów czy teologów. Kiedy właściwie nic nie powinno się mówić, mimo że zapada ta krępująca cisza.
W tej ciszy wszystkie piękne, arystokratycznie zagmatwane sentencje urywają się w pół słowa, przecięte lodowatym ostrzem świadomości. W mojej głowie, zamiast łagodnych upomnień księdza Twardowskiego, pojawia się nagle bolesne To jest na prawdę. To tak jakby błądząc we mgle w ostatniej chwili, w niespodziewanym przebłysku słońca zorientować się, że tylko pół kroku zostało do przepaści. Zimny pot oblewa całe ciało. Z jednej strony ulga - tym razem się udało. Z drugiej, poczucie winy, kiedy spoglądając w dół widzi się tych, którzy nie mieli tyle szczęścia. Czy można było ich ostrzec? Albo chociaż się pożegnać? Powiedzieć coś. Cokolwiek. Można było, oczywiście. Tylko tak jesteśmy czasem zanurzeni w tej codzienności... W tej egzystencji śledzi w ławicy, tramwajów jeżdżących wciąż po tych samych trasach, bluszczu uparcie porastającego stare mury. Ten moment chwilowego oderwania - gwałtownego wynurzenia z wody, niespodziewanego urwania się toru, ścięcia starego pędu - to jest właśnie jedyny sposób uczczenia tych, którzy są już za krawędzią przepaści. Nie słowa, nie mocne postanowienia - od jutra kocham wszystkich! Samo to uczucie, ta do bólu prawdziwa groza towarzysząca zatrzymaniu kół zębatych machiny codzienności, jest więcej warta niż setki zniczy, kwiatów, kondolencji.


sobota, 11 września 2010

Chmura gradowa

Pogrążam się w ponurym lenistwie i w listopadowym letargu. Moje ciało chętnie zapadłoby już w sen zimowy po spożyciu dużej ilości zupy z igliwia, niczym rodzina Muminków. Wszystko we mnie wyczuwa zbliżające się miesiące dręczących do granic możliwości chłodów, opadów różnorakich, wiatrów sztormowych. A, i jeszcze bym zapomniała - problemów komunikacyjnych związanych z zimą zaskakującą drogowców. Zima nadejdzie już wkrótce, toteż rozpacz mnie ogarnia. Aby sięgnąć dna, od którego będzie można się ewentualnie odbić, przeżywam migreny, szwendam się po mieście nocami, wznosząc toasty za pomyślną gnuśność naszego świata, słucham muzyki smętnej do granic możliwości...Do tego podkrążone oczy, grymas na facjacie, rozciągnięty sweter i męczące nocami fantazje z tatuażami i figurami geometrycznymi w roli głównej.
Klasyczna kobieta w fazie "chmury gradowej" - bez kija nie podchodź. Na mój widok dzieci na podwórku chowają się w przestrachu za plastikowymi wiaderkami, szczeniaczki podwijają puchate ogonki i umykają do budy, paniom handlarkom na bazarze głos więźnie w gardle, zakonnice czynią dyskretny znak krzyża na zwiędłej piersi, a nieforemnym gimnazjalistom kredka spływa z powiek.
Przejdzie mi? Może. Jak przyjdzie wiosna. A na razie - kryj się kto może, bo ja mam ZŁY humor.

niedziela, 5 września 2010

Laurki

Pewnego wieczoru, zainspirowana powodzeniem So Sweet Project i pochlebstwami Krzysztofa M. powzięłam zamiar pokazania światu mojej kartkowej pasji. Trochę zabawy w Photoshopie i przetrząsania zasobów komputera w poszukiwaniu archiwalnych zdjęć i ....są! Laurki zapraszają do oglądania:)

poniedziałek, 30 sierpnia 2010

Test na idealnego faceta

Czekając, aż załaduje mi się pasek szybkiego zaznaczania (podkreślam - szybkiego) w nowym Photoshopie (we wciąż załadowanym po brzegi Acerze, ale to temat na osobne rozważania), zaczęłam podczytywać sobie ulubieńca wszystkich warszawianek, czyli Kominka. Nasz stołeczny Casanova zamieścił w jednym z czerwcowych postów ciekawy test. Skłoniło mnie to do refleksji nad moim obowiązkowym zestawem cech, które musi posiadać osobnik płci przeciwnej, jeśli chce zawrzeć bliższą znajomość. Moje doświadczenie w tej kwestii jest nie za wielkie (i nie mam zamiaru w najbliższym czasie więcej go zdobywać), ale dobrze jest czasem co nieco podsumować.

1.Wiek - najlepiej ten sam rocznik; Najlepiej w granicach 19-27. Nie zabiedzony emo-chłopczyk z pierwszej liceum. Ale też nigdy trzydziestolatek goniący za dyrektorskim fotelem, ani też czterdziestoparoletni "kryzysowicz" już to stanowisko posiadający (bywalcom "Platyny", których wygłodniały, a już nie najlepszy, wzrok spoczywał niekiedy na mojej niemal gimnazjalnej posturze, mówię stanowcze "Ofuuu!").

2.Wzrost - Co najmniej 168+12, czyli ja i moje szpilki.

3.Konstrukcja/waga - odpadają panowie o konsystencji owłosionego budyniu (popływać trzy miesiące i spalić sadełko! Tak zdrowiej i estetyczniej). Do kategorii "akceptowalne" nie wchodzą też mięśniowe góry, które z powodu nadmiernego "bica" nie są w stanie nawet się uczesać. Najbardziej zabawna konstrukcja, to "mężczyzna trójkąt" o niewiarygodnie podpompowanych ramionach i przezabawnych krótkich nóżkach i minityłeczku - to wygląda jak jeden człowiek złożony z dwóch, niepasujących części. Nie, nie wszystkim kobietom imponuje klata Schwarzeneggera. Dodatkowo, ramię grubości stuletniego dębu nie stwarza we mnie wcale poczucia bezpieczeństwa (O ja malutka, biedna księżniczka na ziarnku grochu! Niechże mnie ten silny książę z opresji wybawi) - taka kończyna to dla mnie zapowiedź neandertalskich manier i przemocy domowej. Lubię mieć świadomość, że sterydy nie przejmą kontroli nad interesujący mnie mężczyzną i że - w razie czego - będę w stanie sama się obronić. Poczucie bezpieczeństwa stwarzam sobie samodzielnie. Ogólnie dostępny ideał - Edward Norton (mój prywatny ideał nie był przez wszystkich widziany:)

4.Włosy -najlepiej na głowie : dużo, gęste, słowiański blond, dobre do targania. Nie obrażę się za długie, lekko potargane - byle czyste i ładnie pachnące. Mogą być także na nogach- naoglądałam się w życiu depilowanych pływaków. Troszkę upiorne. Nie plecach (ofu) i nie na klacie (futerko do tulenia może należeć tylko do pluszowego misia). Absolutnie zakazany jest zarost. Najgorszą jego formą zaś są młodociane, ledwo wyrośnięte wąsiki, tak hołubione przez sfrustrowanych piętnastolatków. Widząc takiego biedaka, mam wrażenie, że gdyby mógł to by ten wąsik podlewał, okopywał, pielił i nawoził żeby tylko szybciej rósł i był taki okropnie męski. Chłopcy - maszynki w dłoń. Błagam w imię patriotycznej troski o przyrost naturalny!

5.Oczy - zielone. I koniec. Żadne inne. Do tego ciemna oprawa -równe, nie za szerokie brwi (2sztuki), i rzęsy (nie bójmy się tego - oni też je mają!). Makijaż męski - tylko jeśli jesteś TruNorwegianBlackMetal i galopujesz po fjordach chwaląc pana piekieł (a to z kolei oznacza, że najprawdopodobniej nosisz skórzane spodnie, a to nie jest zdrowe dla gruczołów wydzielniczych skóry).

6.Cera - zdrowa. Kolor dowolny, ale konkretny. Albo jasny, albo ciemny. Czyli albo Edward Norton, albo Daddy G (tzw. "Murzyn z Piekieł" z Massive attack). Kolejna niespodzianka - nie każda Polka gustuje we Włochach, Latynosach, czy Arabach. Italiano vero z włosem na żel i czubiastych butach jakoś mnie nie pociąga.

7.Perfumy - nie za męskie (ciężko-dziadkowe), ale też nie za słodkie. Najlepsze markowe, bo takie długo utrzymują się na skórze. Nie tylko męskiej...

8. Dłonie zadbane, najlepiej pianistyczne lub inne z muzycznej branży, ale french można sobie odpuścić:)

9. Ubiór stosowny do okazji, pasujący do figury. Pomysłowo, ale nie przesadnie (fashion victim z Chmielnej to trochę za dużo). Dobrej jakości (nie koniecznie z metką) i z naturalnych tkanin. Skórzane spodnie odpadają (patrz punkt 5 - nie zdrowo!).

10.Charakter: Inteligencja diabelska - oczytany i osłuchany. Z talentem pisarskim i muzycznym (Serenada pod oknem? Proszę bardzo. Niech będzie Summertime albo Moon river). Wysoko punktowane pomysłowe komplementy ("Jakie masz piękne...okulary?" nie wystarczy. Wiem, wiem wydawało Ci się, że jestem "fajna", tylko kiedy podszedłeś okazało się, że nie mam double D's, a już zacząłeś zdanie, a okulary tak się same napatoczyły. Staraj się chłopie, mam przecież jeszcze nice legs). Poczucie humoru Monty Pythonowskie. Uwaga - tu najtrudniejsze - mówi o swoich uczuciach. Za to pula punktów początkowych zostaje podwojona.

11. Niepalący (chyba, że staromodna fajka z przyjemnie pachnącym tytoniem, tudzież okazjonalna szisza)

12. Gotujący.


13. Jeździ - tramwajem, rowerem, oldschoolowym motorem/skuterem, samochodem (im starszy tym lepszy, jeśli nowy - po prostu wygodny i z klimą, nie musi mieć miliarda koni pod maską)

14. Wie jak naprawić to i owo i nie musi do wszystkiego wołać pana fachowca (miło jest mieć świadomość, że nie muszę sama rozkręcać spłuczki w środku nocy...)


15. Długodystansowiec - zawsze dopasowywałam poznawanych kompanów do mojej wizji dalekiej przyszłości...



Ale spokojnie, spokojnie, proszę się nie pchać Panowie!
Ostatni przetarg rozpisano jakieś cztery lata temu i wyłoniono zwycięzcę, który spełniał wszystkie określone w umowie warunki, toteż otrzymał zlecenie bezterminowo.


Pozdrowienia dla Kominka!

piątek, 27 sierpnia 2010

Wiesiek idzie...

Na początek, dla tych, którzy nigdy nie słyszeli - proszę posłuchać.
A teraz do rzeczy.
Przez moje z letnia otwarte okno dachowe, w środku nocy jął sączyć się depresyjny, uparty opad atmosferyczny. Zerwałam się zaalarmowana złowrogim bębnieniem w szyby i rzuciłam się do ewakuacji drogocennego sprzętu elektronicznego zagrożonego zalaniem. Przy okazji, zupełnie przypadkiem spojrzałam w twarz Ponurej Aurze. Gruby błąd. Nie wiem, czy jest Państwu wiadomym, iż Ponure Aury na meteopatów działają jak Bazyliszek na niewinnego grotołaza - zmieniają. W moim przypadku, dzięki Bogu, nie w kamień, ale jednak - coś się zmieniło...
Poranek przywitałam nieznacznie siąkając nosem. Owinąwszy się kołdrą dla zredukowania chłodu, podreptałam po ciepłe skarpetki. Na śniadanie gorąca kawa i grzanki. Potem prysznic o temperaturze bulgoczącego ukropu. Do ubrania - miast ulubionych dziurawych szortów - ciepłe portki. Wszystko co robię, podświadomie skierowane jest ku zwalczaniu jesiennego chłodu i wilgoci. Już mi się nie chce iść na spacer. Wolę zostać w domu i grzać łapki o obudowę ledwo zipiącego laptopa. Jest ciemno, zimno, listopad...Wtem patrzę na nagłówek dzisiejszej gazety - 27 sierpnia. Sierpnia!? To znaczy, że co? Lato? Pareo, bikini i mojito? Jeszcze nie - kaszmir, saszki i kakao? O szyby deszcz dzwoni, deszcz dzwoni jesienny i z tego powodu wszystko mi się poprzestawiało. Walczyć z tym, czy się poddać?

Przecież taka aura bywa całkiem przyjemna, a nawet romantyczna. Wypad do kina. Deszcz siecze, watr wieje, wywracają się parasole, a im mniejszy współczynnik ilości parasoli w przeliczeniu na dwie osoby - tym większa szansa na sympatyczne momenty. Wtedy nawet CH Arkadia zdaje się być miłym miejscem. Albo takie zakupy szkolne - z lubością wspominam kupowanie nowych, pachnących zeszytów i książek do szkoły. Lans na designerski ołówek czy nowy sweterek w paski na początku września. Łapanie ostatnich promieni słońca z gorącą czekoladą w ręku ławce przed szkołą. Jest jeszcze czas na wszystko. Ploty. Plany. Pląsy. A nawet teatr eksperymentalny, albo spacer po Parku Saskim.

I czemuż ja się chowam przed tą jesienią? Przecież to wszystko wszystko zaczyna się układać, wyjaśniać, urzeczywistniać. Porzucam wakacyjne mrzonki i zaczynam działać. Dalej z posad bryło świata! - wołam tedy i pozostawiam Szanownych Państwa z tym oto hasłem. Niech no już ten Wiesiek przychodzi, skoro rady na to nie ma - jestem gotowa!

niedziela, 15 sierpnia 2010

Próżność


Pławię się w samozachwycie, ale to nie moja wina!
ONA temu winna, ona temu winna...

piątek, 13 sierpnia 2010

Ni Hiob, ni Syzyf

Dnia 13 sierpnia, w piątek, Marta S. nie może nadziwić się swojemu szczęściu. Nie jest to jednak ten rodzaj szczęścia, jaki daje wygrana w LOTTO trzynastu milionów złotych. Nie jest to szczęście dziecka na widok lizaka, ani zakupoholiczki w czasie wyprzedaży w Zarze. Marta S. doznała niemal buddyjskiego objawienia podczas nagłego wkroczenia w głęboką kałużę. W tym dość nie przyjemnym momencie skłonny do przekory mózg Marty S. postanowił krótko podsumować niezbyt długie życie swej właścicielki. Konkluzja? Jest dobrze, Marto S., jest wręcz doskonale!
A niby czemu, skoro piątek trzynastego, noc ciemna i bura breja pod stopami?
Przyczyna całego radosnego stanu rzeczy ma 21 lat, 185 cm wzrostu* i zielone oczy. Zajmuje się prawem, muzyką jazzową i ezoteryką, a w wolnych chwilach mordowaniem cyfrowych nazistów i oglądaniem małych kotków na youtubie. Przyczyna jest droga sercu, umysłu i ciału Marty S. od dłuższego czasu, a mimo to ciągle powoduje to niezwykłe uczucie beztroskiego unoszenia się nad ziemią...Osobiste wywody nie powinny stanowić głównej treści poważnego dziennika internetowego, ale cóż tu począć, skoro "tako rzecze" sam umysł? Po prostu, Marta S. to nie żaden Hiob, ni Syzyf, ni Prometeusz. Marta S. to szczęściara jakich mało.



- - -
*)Chociaż w dowodzie osobistym ma 184, a planuje urosnąć do 186 cm.

czwartek, 12 sierpnia 2010

Wakacje. I powakacje.

Wiem, że skandalicznie zaniedbałam pisanie, ale ostatnimi czasy bardziej żyję niż rozmyślam. Strzępki pięknych refleksji przychodzą do mnie wyłącznie w samochodzie, w autobusie, gdzieś w dziczy...Wszędzie tam, gdzie nie ma komputera, w którym można byłoby zapisać swoje nader głębokie teorie (a pisuję wyłącznie na komputerze, bo pusta biała kartka wywołuje we mnie paraliżujący horror vacui).
Wakacje w tym roku były krótkie, acz intensywne - najpierw Open'er (koncertowe wydarzenie moje go życia- po trzykroć bosko!), potem żagle w klimacie nieco zgredziałym (ale i tak było przemiło), a następnie deszczowy tydzień na Warmii z Harry Potterem w tle.
Teraz sierpień mija mi na bujaniu się po ładnych parkach z Lubym Krzysiem, składaniu jeansów w pracy i twórczości krawieckiej (z różnym skutkiem...). Z nudów stałam się niemalże fashion victim - wszystkich bym poprzebierała, umalowała, przemodelowała, żeby czuli się piękni i zadowoleni z życia. Jak zawsze,u mnie kończy się tylko na zamiarach. Co innego artystyczna dusza, figurująca w linkach jako Lady Aldonna. Przygotowania do z dawna oczekiwanej sesji zdjęciowej pociągnęły za sobą dużo interesujących przeżyć takich jak: pięciokilometrowa pielgrzymka po ciuchowych sanktuariach Warszawy, wielogodzinne , dramatyczne przebieranki w moim pokoju, wykonywanie profesjonalnego makijażu na parkowej ławce, lekkie negliżowanie się przed tłumem turystów, czy potencjalne łapanie grzyba w publicznym zbiorniku wodnym. Ale to wszystko warte było zachodu, ponieważ dla zakompleksionej, ale chwilami próżnej osóbki jak ja, nie ma nic przyjemniejszego niż tysiąc zdjęć ze mną w roli głównej. Aldonna jest artystką, a nie faszystką, i dlatego zdjęcia mogły być tworzone zarówno przez fotografa jak i modelkę. Bardzo "czułam" wybrany przez nas plener (zielono!), jak również sam pomysł na sesję, stroje i stylizacje, a do tego ta odrobina wariactwa na deser... Było świetnie - bardzo dziękuje Pani Fotograf!

PS. Jak wam się podoba nowy retro-wygląd?

piątek, 25 czerwca 2010

Maraton.

Wczoraj rozpoczęłam maraton. I to podwójnie. Po pierwsze, po napisaniu (niekoniecznie zdaniu, ale mniejsza o to) egzaminu z urządzania i budowy obiektów architektury krajobrazu (4 semestry, pełne portki), wchodzę teraz w okres nadrabiania zaległości towarzyskich. I teraz wermuciki, wina, nalewki, drinki, żubrówki, żurawinkówki, żołądkowe, śledzionowe, wątrobowe(jak by nie patrzeć - każda wódka jest wątrobowa...). A z zewnątrz sukienki, cienie, róże, szpilki, małe torebki, nocne autobusy. Podłogi, łóżka, fotele, bary.
Nocne autobusy i nocne ulice.
Na przykład wczoraj - z Woli pod Smyka. Było całkiem miło - to właśnie ten drugi mały maratonik.
I tylko dziś, miast kaca - zakwasy:)

sobota, 5 czerwca 2010

And I'm watching the late show in my flat...

Mam w zwyczaju wylewać moje frustracje. Internet jest akurat pod ręką.
Czuję się wiejsko i biednie.
Wiejsko - bo jestem daleko od wszystkich, w zalanym burzowymi falami Sand-City, do którego nikomu nie chce się pofatygować. Szkoda. 90m2 leży odłogiem. A ja piątkowy wieczór spędzam pod kołdrą nucąc Abbę.
Half past twelve
And I'm watching the late show in my flat all alone
How I hate to spend the evening on my own
Autumn winds
Blowing outside the window as I look around the room
And it makes me so depressed to see the phone
There's not a soul out there
No one to hear my prayer


Jest mi wiejsko podwójnie - ze względu na pogardę świata wobec mojej placówki naukowej Szkoły Głównej itd itd. Co z tego, że mamy status uniwersytetu. Na twarzy moich znajomych hasło "SGGW" zawsze wywołuje taki specyficzny uśmieszek (coś jakby "A co, nie dostałaś się na UW"). Otóż, nie. Świadomy wybór. Mój kierunek - trudny, wymagający kreatywności, organizacji czasu, talentu, znajomości 500 drzew, i kilkuset roślin ozdobnych, fizyki, chemii, biologii, geografii, historii sztuki, matematyki, filozofii, geometrii, rysunku...Ale wciąż - wieś.

Biednie jest mi, bo głupio mi prosić o cokolwiek rodziców. Wystarczy, że siedzę im na głowie. Dlatego czekam do wypłaty, żeby wydrukować prace. Taki los. Nie mam mieszkań w centrum, ojca z limuzyną, ciuchów z ekskluzywnych sklepów. Mojej wiejskości nic nie zamaskuje.

Jestem sfrustrowana. Przepraszam.

niedziela, 2 maja 2010

+20



Jest mi nielegalnie beztrosko. Ale lubię ten stan. Wcale nie jest mi przykro. Kocham moje życie tu i teraz. Kocham pędzić przez słoneczne miasto w szortach. Kocham turlać się po zimnej kołdrze. Czuję, że zaraz wybuchnę miliardem nowych pomysłów - to uczucie też kocham.
+20 i wszystko jest doskonale :)

sobota, 10 kwietnia 2010

.

Teraz wszyscy używają wielkich słów. Ja nie jestem typem emocjonalnym - nie płaczę, nie histeryzuję, nie chcę filozofować. To jednak nie zmienia dziwnego uczucia, że jestem jedną z wielu bohaterek swoistego filmu katastroficznego. Niewyobrażalna skala i bliskość tego wydarzenia sprawia, że wydaje mi się ono być zupełnie nierealne. Kiedy dotyka się czegoś bardzo gorącego najpierw czuje się zimno - dopiero po chwili powolne neurony zawiadomią mózg jak bardzo się pomylił. Otóż ja teraz czuję zimno. Z każdym kolejnym nazwiskiem, które oznacza odrębną, powiązaną historię, przekonuję się, że to jednak...parzy.
To były czyjeś matki, siostry, synowie, przyjaciele, ukochani - i nawet jeśli nikogo z tej fatalnej listy nie poznałam osobiście, to ja tak samo mam mamę, siostrę, przyjaciół, ukochanego. Stracić kogoś tak bliskiego jest dla mnie po prostu przerażające.

niedziela, 4 kwietnia 2010

Wesołych!


Wielka Sobota u Dominikanów, sernik o 3.30 w nocy, jajka faszerowane z kaparami i kurkumą, odkrycie Krupówek w mieście Piasecznie i rodzinne oglądanie Małej Syrenki.
Uwielbiam niestandardowe święta.
Gorąco polecam!

czwartek, 25 marca 2010

Szczęśliwa meteopatka

Kraj nasz ojczysty nie jest krajem dla meteopatów. Jak pewnie Szanowni Czytelnicy pamiętają z lekcji geografii- ze względu na dziwne położenie, klimat Polski stanowi dziwaczną mieszankę wpływów atlantyckich (ciepła zima, kiepskie lato) i kontynentalnych (mroźna zima, gorące lato). Na nasze nieszczęście z tej osobliwej pary rodzi się smutna hybryda: mroźna zima i kiepskie, deszczowe lato. Klimat tzw. przejściowy, powinien mieć zatem nazwę klimatu przegranego, fail-climate. A im gorsza i bardziej zmienna pogoda, tym gorzej się mają meteopaci. Skąd to wiem? Cóż...każda chmurka płynąca beztrosko przez nieboskłon (słowo to dedykuję polonistce Tosziby - pani ta twierdzi, że takie słowo nie istnieje) powoduje u mnie bóle głowy, rozdrażnienie i melancholię. A chmurek tych na polskim niebie jest bez liku przez większą część roku.
Co jednak dzieję się w dni takie jak dziś, kiedy słońce nieskrępowanie operuje sobie promoeniami UVA i UVB, uwieszone na błękicie jak kryształ Swarovskiego w kształtnym uszku Paris Hilton? Przy tej prawdziwie letniej aurze, po straszliwej, długiej zimie, meteopaci doznają klimatycznej euforii. Dzięki wysokiemu ciśnieniu są pobudzeni jak po czterech espresso z Pożegnania z Afryką. Promieniowanie słoneczne przyprawia ich o szeroki uśmiech. Ciepły wietrzyk cudownie ogrzewa ich wątłe ciałka. Chce się żyć, tworzyć, ruszać z posad bryłę świata!

Czy to czegoś, Szanownym Czytelnikom, nie przypomina? Bo dla mnie, polonistki-korepetytorki, to jest to wręcz oczywista analogia do romantyzmu. Gdy deszcz, mróz, zawierucha - popadamy w skrajną ponurość i poszukujemy po domu ostrych narzędzi, trujących substancji lub grubych powrozów. Jednak kiedy przyjdzie upragniona wiosna stajemy się Chrystusami Narodów dumnie kroczącymi w szpilkach przez brudne ulice, aż się za nami oglądają murarze z pobliskich placów budowy. I jest pięknie. Gdyby więcej było takich dni w Polce (18 stopni, słońce, 1024 hPa), my meteopaci powiedlibyśmy naród ku świetlanej przyszłości pełnej błyszczących biurowców, nowoczesnych fabryk, urodzajnych pól, zagranicznych inwestorów i atrakcyjnych hostess w supermarketach. Pogoda jednak nam nie pozwala na tę uśmiechniętą rewolucję - lekkie ochłodzenie i już po całym mesjanizmie...

Lecz nie traćcie ducha, bracia meteopaci- wszak mamy globalne ocieplenie!

sobota, 6 marca 2010

Pozwól mi wejść.

Od dłuższego czasu omijam w mojej bloggerskiej twórczości kwestie rodzinne - wiem, że kogoś może zaboleć i że nie wszystko jest tak proste, jak mi się zdaje. Wczoraj jednak naszło mnie kilka bardzo doniosłych refleksji. Pozytywnych, dlatego napiszę.

Tosziba jest uroczym, prawie dwunastoletnim dzieckiem. Jest dzieckiem, mimo iż jak każda dziewczynka w tym wieku, strasznie chce być prawdziwą nastolatką. Chwała Bogu, jeszcze nią nie jest, bo z takimi wyrostkami strasznie trudno wytrzymać (wiem, bo sama ledwo wytrzymywałam ze sobą). Moja siostra jest urocza niewątpliwie, ale na swój własny sposób. Nie przypomina zupełnie słodkich aniołków w barokowych kościołach, ani złotowłosych bobasków w reklamach niemieckich jogurtów. Jej urok polega na niefrasobliwości Kubusia Puchatka. Szuka czegoś, co leży tuż obok. Zasępia się nad dodawaniem. Z otwartą buzią pochłania kolejne filmy z Jamesem Bondem. Czasem nie zrozumie jakiegoś żartu i kiedy jej go wytłumaczymy wykonuje mistrzowski facepalm. i zaczyna chichotać pokazując zestaw dorodnych, mozolnie prostowanych zębów.
Skoro już jesteśmy przy wyglądzie, to muszę się podzielić pewną teorią. Po kilku ćwiczeniach z entomologii zauważyłam, że mimo, iż pan doktor surowo nam tego zakazał, niektóre cechy owadów można odnieść do Homo sapiens i odwrotnie. Takie, na przykład, przeobrażenie. Są ludzie, którzy niemal od urodzenia są niezwykle piękni, straszliwie szkaradni lub zupełnie przeciętni. W drodze do dorosłości tylko trochę rosną i nabywają drugorzędowych cech płciowych (albo i nie...ale to temat na osobny post). Zupełnie jak karaczany, nasi ulubieńcy spod lodówki. Po wykluciu z jaja przechodzą przeobrażenie niezupełne - parę razy linieją i zyskują właściwą formę. Są jednak dzieci, których twarze są zagadkowe. Nie można z nich wyczytać NIC na temat przyszłego wyglądu. One przejdą przeobrażenie zupełne. Metamorfozę. Do nich nalezy moja siostra (chociaż może to wynikać z tego, że cały czas jestem obok, nie widzę zachodzących z roku na rok zmian i nie mogę przewidzieć kierunku ewolucji).
Tosziba jest obecnie wesołą, zieloniutką gąsienicą. Natura złagodziła w niej wszystkie łuki, które mogłyby przeszkodzić w sprawnym przemieszczaniu się po naszej drogiej planecie Ziemi. Wyposażono ją również w bardzo pożyteczną umiejętność mimikry - dzięki swemu nieokreślonemu, słowiańskiemu kolorowi włosów Tosziba, w różnych okolicznościach raz może być blondynką,a raz brunetką. Do tego, jak każda gąsienica, moja siostra rośnie jak deficyt budżetowy w Grecji... Na razie zapamiętale wcina wiosenne listki, ale już wkrótce zaszyje się w swoim pokoju, zacznie nosić szare, workowate ciuchy i zapuści włosy do pasa. W tym kokonie posiedzi rok lub dwa, i któregoś dnia wyjdzie z niego zupełnie odmieniona, jako paź królowej lub rusałka pawik. Nie wiem jak to się stanie, ale wiem, że będziemy bardzo zdziwieni. Gdzieś w tych lekko uniesionych kącikach brązowych oczu, w tym trójkątnym podbródku, we wgłębieniu pod kolanem, w cieniu pod dolną wargą, w geście odrzucania z czoła za długiej grzywki...w tym wszystkim czai się ten zachwycający motyl. Ta przyszła przemiana mnie fascynuje i już nie mogę się doczekać, kiedy wezmę ją pod rękę i razem pójdziemy podbijać warszawskie parkiety.

Toszibę lubią ludzie dobrzy. Ujmuje ich prostotą myślenia, lekką nieśmiałością, odruchową uczciwością. Może się wydawać nawet zbyt prostolinijna - ot taki pajacyk ułożony z kolorowych klocków Duplo, którymi starsze dzieci zazwyczaj pogardzają dając prym bardziej zaawansowanym Lego. Nic bardziej mylnego. Zaglądasz do środka, a tam - jajko Faberge!
Jubilerskie filigrany pokryte 24karatowym złotem, afrykańskie diamenty, chiński jedwab i szwajcarski mechanizm zegarowy z pozytywką wygrywający wszystkie kompozycje Bacha. Czasem udaje nam się przez chwile popatrzeć na ten głęboko skrywany skarb. W chwilach dziwnej refleksyjności wsypują się z mojej siostry poetyckie zdania. Zachwycają ją obrazy. Słucha muzyki. I robi to głębiej i piękniej niż my, bo poza samym zmysłem słuchu wykorzystuje słuchania duszę i umysł. Rozumie tajemnicze nutowe hieroglify. Więcej, ona te kody potrafi przełożyć na zrozumiałe dla nas, ciepłe dźwięki fletu. Wtedy, czuję się onieśmielona. Czuję się jak średniowieczny, niepiśmienny chłop wkraczający do gotyckiej świątyni - pełnej niezrozumiałych symboli i znaczeń. Boleśnie pięknej.

Dlatego kiedy wołam "Tosziba! Posprzątaj te papiery!", "Zabierz się za lekcje, leniu!" albo "Idź z psem, mała!" to tak na prawdę przecież chcę powiedzieć - "Pozwól mi wejść do swojego świata". Bo przecież jesteś z tych samych genów, z tej samej rzeczywistości, jesteś ulepiona z tego samego koloru plasteliny. A jednak jesteś jak nieodkryta wyspa na Oceanie Spokojnym, gdzie poza tajemniczymi tubylcami, znaleźć można rozbite samoloty, bunkry i niedźwiedzie polarne...

sobota, 27 lutego 2010

Twist dwubiegunowy



Metro. Jak zwykle pod wieczór- lekki tłok, ale siąść można. Rozwalam się swobodnie na czerwonej kanapie i studiuję wnikliwie swoje odbicie w lustrze. Wierzbno. Tuż obok siada niewysoki Azjata w puchowej kurtce. Składa ręce na podołku jak archetypowa "Ciotka z Grójca" w autobusie PKS i celebruje podróż, zupełnie jak ja. Bije od niego przyjemna woń dobrze przysmażonego kurczaka w cieście po syczuańsku, z lekką nutą sajgonki i grzybków mun. W moim nad aktywnym umyśle pojawia się smakowita wizja wspaniałej uczty w piankowych pojemnikach, żołądek zaś, który nie jest zbyt zaawansowanym mówcą woła po prostu - Chinol mniam!*) Centrum. Wychodzę z wagonu nie sprawdziwszy nawet czy mam portfel, telefon i inne kosztowności. Przecież taki oto Człowiek Wschodu - łagodny niczym sos sojowy i porządny jak defilada armii - nie mógłby połaszczyć się na mój nędzny dobytek. Co innego, gdyby obok zasiadł, woniejący mielonym ze skwarkami czy fastfoodowym hamburgerem, Polak. Wtedy albo bym się przesiadła, albo przynajmniej dokładnie przeszukała zawartość torebki. Skąd ta wrogość do własnego narodu i popularnych specjałów kulinarnych? Ot, po prostu taki dzień. Zauważyłam bowiem, iż od jakiegoś czasu mój "smak" cierpi na chorobę dwubiegunową.

Przez większość czasu apetycznym wydaje mi się być wyłącznie kuchnia lekka i zdrowa- śródziemnomorska, hinduska, azjatycka. Ślinka cieknie mi na widok stosu warzyw z makaronem ryżowym, kurczaka po kaszmirsku z całym kardamonem; równo ustawione rolki kolorowego sushi zdają się uśmiechać do mnie z mahoniowej tacki (o tak: ^^ mangowo); penne z zieloniutkim pesto, to jak wiosna w środku straszliwej, kontynentalnej zimy...Mniam! Wszystko pachnie przyprawami, jest śliczne, jędrne, świeże, aldente, molto bene! Do tego zielona jaśminowa bez cukru w kamionkowym, minimalistycznym czajniczku, sok z brzozy w cieniutkiej szklaneczce albo wino gruzińskie pite z szerokiego kielicha. Co więcej, te upodobania przenoszą się na strój - starannie dobieram kolory, noszę same tkaniny naturalne, szlachetną biżuterię, pielęgnuję alternatywność w każdym aspekcie. Z muzyki wybieram wychudzonych Islandczyków, uśmiechniętych Afrykanów, natchnione Brytyjki, klasyków z Estonii, chill out z Radia PIN. Żyję w umiarkowanej harmonii ze światem: słoneczko śmieje się do mnie jak dobrotliwy cesarz, a ja kłaniam się w pas przed zieleniejącymi drzewami i nieco zdziwionymi przechodniami, którzy za Chiny (hihi) nie wiedzą, o co tu chodzi.

Lecz czasem, jak to śpiewał niezapomniany Wiesław Gołas w Kabarecie Starszych Panów- "...gdy spłynie mrok wieczorny/ typem staję się upiornym". Wtedy biorę pod rękę mego Lubego Kompana i udajemy się na obrzydliwie ogromne łasowanie w jednej z sieciowych restauracji amerykańskich, gdzie spożywamy globalistyczną strawę. Posiłek składa się z wielopiętrowej kanapki: dmuchanego azotem pieczywa, mrożonego w azocie uprzednio, a postaci właściwej smażonego wielokrotnie steku wołowego (Priony!), konserwowanych azotem bladych pomidorków, sałaty lodowej (zgadnijcie czym nawożonej? Tak, tak - azotem), ogórka pseudokiszonego, ketchupu, musztardy, majonezu...Pachnie to smakowicie, ale jakby też nieco atawistycznie. Pachnie mi jak zaszlachtowana sarenka wygłodzonemu neandertalczykowi. I jak ten uroczy prakuzyn rzucam się na mojego hamburgera - rozwieram szeroko jamę gębową i staram się prędko umieścić weń rąbek wysokiej jak Empire State Building, kanapki. Nie zawsze mi to wychodzi, toteż różnorodne luźne elementy posiłku lądują zgrabnie na mojej jasnej bluzeczce, czy świeżo upranych spodniach, w doborowym towarzystwie licznych sosów. To nie koniec uczty! Teraz następuje dopychanie żołądka, niczym walizki na półroczną podróż po Ameryce Południowej. Służą do tego frytki - wszystkie idealnie równe, z idealnie przemielonej pulpy ziemniaczanej, długo maczane w tłuszczowej kąpieli. Znów to samo - na ich widok odkrywam w sobie odmienne stany świadomości i jak niewychowany orangutan chcę zjeść wszystkie frytki na raz. W między czasie popijam najbardziej znany napój świata, tę kapitalistyczną ambrozję, o której śnili onegdaj moi rodzice, a która dziś wiedzie nas prostą dróżką do magicznej republiki Cukrzycy i Otyłości. Ale piję! Wysysam przez plastikową rurkę ten rozkoszny symbol śmierci z przeżarcia. Żeby to był koniec, ale nie. Posuwam się dalej w masochistycznej maestrii. Wkładam sobie w uszy niezdrowe słuchawki i nurzam się w odmętach dyskotekowych hitów, które opiewają kształtne pośladki rozwiązłych panien, czy też uroki palenia samodzielnie wykonanych papierosów z egzotycznych roślin. Porywają mnie mocne rytmy i elektroniczne fale docierające do samego rdzenia kręgowego. Wtedy to również, dopadam Bogu ducha winną koleżankę i zaciągam ją wieczorem do jakiegoś głośnego i możliwie najbardziej zadymionego miejsca w mieście stołecznym. Tamże wyczyniam bakchiczne tańce, które powodują, że moja poliestrowa bluzka rozciąga się niebezpiecznie w okolicach dekoltu. Wiruję wściekle popijając tequilę, w raz ze mną wirują moje ogromne, plastikowe kolczyki...

Budzę się. Przez okno macha do mnie słońce. Macha i woła - Namaste! Wkładam niebieski szlafrok i idę na do kuchni zrobić sobie zielonej jaśminowej.O szaleństwach dnia poprzedniego świadczy tylko resztka czarnej kredki pod lewym okiem. Wszystko wraca do normy, bo przecież:
Rano znów wstaję śliczny,
Liryczny i apetyczny.
To musnę coś jak jaskółka,
To usnę w słońcu jak pszczółka
Aż chmurki zbudzi mnie cień,
Bym brzęczał cały dzień...


----
*)Chcę od razu zaznaczyć, iż nie miał on na myśli niczego obraźliwego w stosunku to czcigodnych obywateli Państwa Środka. Tak już się utarło mawiać wśród warszawskiej młodzieży (ehehe).


P.S. To tak a propos jedzenia

piątek, 19 lutego 2010

Ratuj!

Zdaje się, że nie dotrzymam obietnicy i nie napiszę nic na temat życia w Les Orres. Rzeczywistość mnie dopada i muszę jakoś się z nią dogadać.
Wciąż nie mogę uwierzyć, że to już koniec uroczego lenistwa. Koniec oglądania miłych filmów w towarzystwie spokojnie zaparzonej kawy. Koniec wielogodzinnych śniadań z gazetą. Koniec malowania paznokci. Koniec czytania na kanapie. A co gorsza, koniec wspólnych drzemek popołudniowych (które i tak nam nie wychodziły...ale mniejsza z tym;), głupich rozmów na ucho o psach, kotach, ulubionych cytatach z filmów, o robalach, dzieciństwie. Koniec pochłaniania żelków, cieciorki prosto z puszki, odpijania sobie drinków, koniec z "Podasz mi prowansalskie?", albo "Gdzie są moje kapciuchy! Martucha, ratunku, daj mi kapciuchy!"...
Śmierć ławicy maleńkich spraw, chwil-kijanek, słów planktonicznych. Bolesna, ale naturalna - nie od toksycznych oparów czy plam ropy naftowej. Ot- ktoś nam z dna naszego oceanu wyjął korek i spuścił całą wodę. Te miłe drobiazgi wyparowały tak szybko, że nawet Green Peace nie zdążył zaprotestować.
Teraz ratuje się tworzeniem iluzji swobody - chadzam do kina, jem długie śniadania, maluję się co rano, czytam w łóżku wieczorem. Zbieram drobinki soli z tego oceanu i wcieram je skrupulatnie w skórę.
Chcę mieć dobry humor. Chcę mieć to amerykańskie "pozytywne podejście". Tylko jeśli znów wrócą syberyjskie mrozy i śniegi nieprzebyte...to czar pryśnie! I nawet długie pocałunki Księcia Walii nie ukoją mego rzężącego pesymizmu.

Na marginesie moich zapasów z rzeczywistością szwenda się literatura. Z braku pomysłu na dobrą książkę do torebki, sięgnęłam na półkę z niezawodnym i doskonale poręcznie wydanym Konwickim. Kalendarz i klepsydra powoduje, iż po raz kolejny patrzę w lustro z wyrzutem i mówię to tego anorektycznego cienia kobiety "Jak mogłaś myśleć, że Konwicki jest nudny! Heretyczka! Na stos! Na stos z nią!". Panie Tadeuszu Konwicki, oświadczam z całą mocą mego wątłego, 21-letniego umysłu, że byłam wtedy niepoczytalna! Oraz, że stwierdzenie "Konwicki jest nudny" padło w momencie straszliwego zamroczenia, niemal choroby psychicznej. Bo teraz, to ja na kolana padłam w swoistym Hołdzie pruskim dla Pańskiej prozy. Czytając Kalendarz i klepsydrę dosłownie co pół strony mam wrażenie, jakbym czytała swoje własne myśli! Na ten czas, dławiąca zazdrość mnie łapie. NAPISANE! Ktoś tak doskonale potrafił napisać, to czego ja w żaden sposób nie umiem...Wiem, wiem - talent, lata pracy, erudycja, wykształcenie. Ale to we mnie mieszka! Więcej - ma stałe zameldowanie. Jak mam się pozbyć tylu myśli, tylu uczuć, pomysłów, refleksji? Nie umiem nadać im formy, zamiast tego, gromadzę je jak dziecko kolekcjonujące wszystko, co znajdzie na podłodze.
Z tego właśnie wysypiska myśli wołam zatem do pana, panie Tadeuszu Konwicki:
- Ratuj! Ratuj moją potępioną literacko duszę!

niedziela, 14 lutego 2010

Les Orres bizarres.


To zdjęcie doskonale oddaje klimat feryjnego wyjazdu.
Jak co nieco ochłonę, to postaram się opisać bardziej smakowite epizody ze studenckiego życia w Alpach takie jak :
-Narty w Toalecie,
-Złowieszczy Kiosk,
-Przemowy Psycho-Staszka,
-Klucze w Sosie Cebulowym czy Moving Party...
Inne historyjki pozostawię tylko dla siebie. Dla nas.
Było fajnie.

czwartek, 4 lutego 2010

Hodowca Kaktusów.

Senna po lampce wina zalegam w łóżku.
Zero feryjnego nastroju - dopóki nie dowiem się, czy zdałam cholerny egzamin, to nie będę wesołym krasnalem w drodze do Disneylandu.
Do tego masochiści w komisji śledczej, dudniący z każdego odbiornika w domu - gorsze niż huczenie meczu piłkarskiego.
I siostra nie mogąca nauczyć się melodyjki z "Żądła" na flecie.
Hałas. Nie ma spokoju. Nie wiem czy zapakowałam wszystko. Nie wiem czy chcę cokolwiek robić.

Mam nadzieję, że 2GB muzyki na pożyczonej mp3-jce pomoże mi, w trakcie dwudziestogodzinnej podróży, w jakiś sposób pozbierać myśli. Bardzo tego potrzebuje. Spokoju. Porządku. Dobrego jedzenia. Wysypiania się. Snucia odległych planów.
Pisania.
To najgorsze. Bardzo chcę coś napisać. Nie czekać do czterdziestki. Wiem, że mogę. Mam historię. Motyw. Postać.
Nie umiem pisać - w sensie czysto warsztatowym nigdy nie dorównam rzeszom znajomych polonistek in spe. Może nie powinnam próbować. Może to grozi rozczarowaniem.
Tylko jeśli nie ma innego sposobu, żeby wyjąć z siebie tego potwornego kaktusa poezji, który rozrasta się we mnie od wielu lat? Kiedy pochylam się nieopatrznie nad pustą kartką, albo siadam do klawiatury - on stroszy kolce, zapuszcza korzenie, wyciąga ze mnie soki.
Mogę pozwolić mu żyć dalej, aby przerósł mnie i rozsadził od środka; albo chirurgicznie go usunąć i osiągnąć względny spokój.

I oto jestem. Założona maska. Ręce wyszorowane po łokcie. Błysk skalpela nad bladą skórą. Szanowni Państwo, już za chwilę, na tej sali, dokona się prawdziwy przełom - samooperacja na otwartym sercu!

piątek, 29 stycznia 2010

Nad kuchenką gazową.

Lubię niecodzienne złożenia sytuacyjne. Takie, że mogłyby spokojnie wyjść spod zacnego pióra (długopisu/ołówku/klawiszu) mojego ulubionego piewcy absurdu Krzysztofa R. Muciaka (20l.).
Akt pierwszy.
Otóż, wyobraźcie sobie, korną autorkę tych słów, która nie bacząc na nękające ją choroby Górnych Dróg Oddechowych, uczy się do egzaminu. Ładnie, przy biureczku, komputer wyłączony, notatki...I wtedy do pokoju wchodzi Szanowna Babcia z zupełnie niewinną intencją pokazania czytelnie wypisanej recepty (a Babcia zna się na tego rodzaju tekstach kultury). Na widok rokokowych zawijasów wypisanych tuszem w kolorze sepia, w.wym. Górne Drogi zaskakują pilną studentkę i przypuszczają zajadły atak za pomocą flegmy. Kaszląc wściekle i poświstując upiornie autorka pospiesznie udaje się do łazienki w celu poważnej rozmowy z Płucami. Należało zdecydowanie skłonić je do powrotu na miejsce. Emigracja nie wchodzi w rachubę!
W mej samotni pozostaje dzierżąca kaligraficzną receptę Babcia, osłupiała niczym zmieniona w słup soli żona Lota.
Akt drugi.
Jako tzw. Dobre Dziecko, pisząca te słowa, postanowiła uczynić obiad. Zeszła w tym celu do kuchni. Nieopodal w salonie, wypoczywa Szanowna Babcia. Wypoczywa w nie byle jakim towarzystwie - tuż obok pomrukuje Radio Z Torunia. Godzina piętnasta - koronka.
Otwieram lodówkę: cukinie, surimi, czosnek, cebula, cytryna. Ostrzę 40centymetrowy nóż.
Dla Jego bolesnej męki... CIACH! CIACH!- ubodzy krewni krabów zostają wysypani z opakowania.
Dla Jego bolesnej męki... CIACH CIACH CIACH!-
różowe paluszki zamieniają się w maleńkie plasterki.
Dla Jego bolesnej męki... CIACH CIACH CIACH CIACH!- tak kończy swój żywot cukinia.
Dla Jego bolesnej męki... CIACH CIACH CIACH CIACH CIACH!- i po cebulce.
Rety. Jak tak można? - pyta siebie zatrwożona kucharka.- Tu ktoś przeżywa Ekstazę Świętej Teresy, a ja...eksterminuję warzywa i dalekich krewnych skorupiaków!
Cisza. Niezręczna cisza.
Chwilowe wahanie przerywa rzewna melodia grana na keybordzie marki Yamaha.
- No dobra. Mam nadzieję, że Cukiniowy Bóg nie ma nic przeciwko.
CIACH CIACH CIACH CIACH...
Nad kuchenką gazową sennie unoszą się opary absurdu.

niedziela, 24 stycznia 2010

Nagle

Nagle mam czas na spanie.Mam czas na seriale, książki, herbatę. Na czesanie. Na szycie. Na robienie zdjęć. Na imprezy. Na spokojną naukę. Na myślenie.
Mam czas na nas.
I wszystko jest dobrze. Ot tak, nagle.

Jak tu nie lubić sesji?

sobota, 16 stycznia 2010

Nie wiedziałam.

Nie wiedziałam jak niebezpieczne dla psychiki ludzkiej mogą być takie tycie, maleńkie rzeczy. Takiego strachu- fizycznie odczuwanego każdym centymetrem skóry, wwiercającego się w czaszkę, leżącego w żołądku jak stado oślizłych krocionogów i wijów...nie czułam nigdy.
Moja wina, moja wina - jak zawsze.
Cóż, pewnie to musiało nastąpić i widzę w tym coś w rodzaju Palca Bożego. Zawsze wydawało mi się, że jestem rozsądniejsza, inteligentniejsza, zaradniejsza niż większość społeczeństwa. A tymczasem przez parę dni czułam się jak skończona kretynka. To miało udowodnić mi, że wcale nie jestem taka so fucking special, jak mi się zdawało. W całym tym zamieszaniu bowiem, wpisałam się w pewien polski, życiowy schemat. Do głowy przychodziły mi myśli, jakie przychodzą co drugiej młodej dziewczynie. Rozwiązanie też wydawało mi się oczywiste.
Schemat. Stereotyp. Nawet to, na co się w końcu zdecydowałam, żeby uleczyć swój strach, jest od wieków wpisane w żywot ludzi lekkomyślnych (czyli nas wszystkich, jak się okazuje). Jak trwoga to do Boga, prawda?
Więc tak. Wieczorem popędziłam do nudnego, źle urządzonego, pełnego staruszek, zimnego kościółka. I nagle mnie trafiło. Nagle to wszystko zaczęło wyglądać inaczej. Te złote chmurki przestały przeszkadzać. Babcie przestały skrzeczeć. Ja wiem, że to z pewnością przesada, ale coś się zmieniło. Poczułam marność nad marnościami,marność mnie samej. I o to Ci chodziło, Boże? Żebym uświadomiła sobie,że wcale nie jestem super-herosem, że jestem słabym, głupim człowieczkiem? Jeśli tak, to właśnie to się stało. Podniosłam się z kolan z głębokim przekonaniem, że to wejście w stereotyp było mi bardzo, bardzo potrzebne. Między innymi, żeby stereotypowo uwolnić się od tego strachu. Wstałam. Podeszłam do konfesjonału przekonana, drugi raz w życiu, że to musi pomóc.
Miałam rację.
Dwa dni potem nastąpiło wielkie uff. Trwoga zniknęła. Poprosiłam, przeprosiłam, dostałam. Może przypadek, może nie. Wierzę w cuda- nawet małe, schematyczne cuda.

Jedyny "punkt programu" w całym tym dramacie,który okazał się być niestereotypowy, ma zielone oczy, kota i podręczniki do prawa cywilnego koło łóżka. Ty jesteś super-bohaterem. Dziękuję Ci.

czwartek, 7 stycznia 2010

Plusy dodatnie i plusy ujemne.

Tak, tak, kochane dzieci, nadchodzą trudne czasy dla każdego studenta. Nie będę się rozwodzić nad grozą, które zewsząd wyziera.
Źle się dzieje, bo:
-śnieg, zimno (mam gdzieś, że niby ładnie i bajkowo! N i e p r a w d a! Jest paskudnie, sól na butach, pociągi stoją w polach, autobusy w korkach, a iść 20km z laptopem na ramieniu, to jest już przesada)
-ciemno ( w związku z tym spać)
-czasu mało
-szaleństwo naukowe ogarnia ludzi
-szaleństwo zaliczeniowe ogrania wykładowców
-tęsknie, tęsknie za ciepłem, za wolnością, za szaleństwami nocnymi i dziennymi, za żaglami...TAK STRASZNIE!

Na poprawę humoru mam Szyszkę.
Szyszka jest psem-komedią.
-Ryje pyskiem w najgłębszych zaspach.
-Wita się ze mną gryząc mnie tymi małymi ząbkami w stopy.
-Wyciąga śmieci z kosza.
-Zaprzyjaźnia się ze starym kołnierzem futrzanym - gryzie go zaciekle, nosi po domu i podrzuca.
-Poluje na posylwestrowego balonika, i strasznie się wścieka, bo nie może go złapać w zęby.
-Próbuje zakopać kość pod kaloryferem.
-Ni z tego ni z owego łapie ją nagła frustracja i zaczyna kąsać oraz szczekać i wyć. I nie wolno się śmiać z psich smutków, albowiem grozi to odgryzieniem ręki lub nosa.


Do tego, szukam pozytywnych motywacji na nowy rok: praca w jakimś miłym cafe z Mopsią Mamą, kurs szycia, wakacje w jakimś ciepłym miejscu, wyprowadzka.

Still, I'm the narrator, and this is just the prologue.