czwartek, 9 lipca 2015

(prze)Moc

Jestem, co prawda czasowo, ale jednak - dziewczyną z Grochowa. A o tych ostatnio szalenie głośno w warszawskich mediach. Prawdziwe tsunami zgorszenia przeszło przez lokalną opinię publiczną. Bo oto, o rety rety, DZIEWCZYNY - takie o, zwyczajne, które spotykasz w kolejce do piekarni, na poczcie czy właśnie w tramwaju, eteryczne stworzenia z akrylowymi paznokciami, w kolorowych letnich bluzkach, z długimi włosami związanymi w kucyk. Te właśnie dziewczyny rzuciły się na kogoś z pięściami, wymierzały kopniaki stopami obutymi w trampki z Deichmanna, wyzywały, drapały, wyrywały torebki i telefony. Taka sytuacja. 
I nie wiem co o tym mam myśleć. Bo nagle, skąd ten młyn, skąd to zadziwienie i dramatyzm budowany przez media? I nie tylko przez nie. "Ale, że to dziewczyny się tak pobiły..." usłyszałam od dziewczyny z mojego pokolenia, która sama jest częstokroć ofiarą przykrych efektów nierówności (np. gdy próbuje kupić specjalistyczny sprzęt remontowy, a jest ignorowana przez obsługę marketów budowlanych, którzy chcą gadać tylko z jej narzeczonym). To zdumienie jest udziałem wielu. A przecież bójki w naszym kraju, w naszym mieście, a na Grochowie to już w szczególności (nie chcę gniazda swego kalać - ja tylko mówię jak jest), zdarzają się bardzo często. Na podwórkach, w dyskotekach, w komunikacji publicznej - wszędzie znajdzie się chętny, aby komuś stylowo przefasonować facjatę czy też zwyczajnie - wyjeb*** komuś w ryj. Myślałam, że przyzwyczailiśmy się do wszechobecnej przemocy. Okazuje się jednak, że prawo do niej mają głównie panowie - jakoś nie widuję kilkunastu artykułów po każdej akcji tego rodzaju w wykonaniu, dajmy na to, krzepkich młodzieńców udowadniających sobie wyższość Legii nad Polonią za pomocą kija bejsbolowego, gimnazjalistów z grzywkami walczących to, kto jest prawdziwym polskim Bieberem, czy też przepitych kloszardów bijących się o worek puszek. Przemoc jest męska. A powinna być niczyja. Jest zła zarówno w wykonaniu panów jak i pań. Nie o takie girl power walczę odkąd usłyszałam "Wannabe"! Agresję należy karać, ale po równo. W świetle prawa oczywiście "winna" zostanie osądzona identycznie jak "winny", jednak medialnie zostanie ona, niczym twaróg sernikowy, wielokrotnie zmielona. Bo jest dziewczyną. 
Cała ta historyjka przypomniała mi przykre czasy podstawówki i gimnazjum, kiedy byłam idealną wręcz ofiarą wszelakiego rodzaju zaczepek i dokuczań (chuda, pryszczata, płaska, okularnica).Wiele osób skrupulatnie korzystało z okazji i z dnia na dzień (werbalnie i manualnie) zamieniało moje nastoletnie życie w piekło. Odpyskiwanie nie pomagało, bo znałam za mało wulgaryzmów. Kiedyś jednak, dotknięta do żywego, jakimś wybitnie podłym tekstem, przyłożyłam prześladowcy "z liścia". I wtedy świat zamarł na sekundę. Bo oto prymuska odziana w sztruks, czytająca Tolkiena i Baczyńskiego, zostawiła na czyimś policzku pięciopalczasty ślad. Nie do pomyślenia! Udało mi się chyba uniknąć uwagi do dzienniczka, ale ogólne zadziwienie pozostało. Bo jak tak można?! Co z tego, że moja przemoc wynikała z mojej NIEmocy. Ja byłam dziewczynką, a dziewczynki tak nie postępują. Nie bronią się, tylko niosą krzyż. Zbierają do fartuszka upokorzenia jak gruszki ulęgałki. Siedzą cicho, aż nie trzasną im kręgosłupy, nie skręcą się im żołądki, aż nie zapadną się w sobie. Może z dzisiejszej perspektywy to drobiazg, ale w tamtych czasach oburzenie, które zobaczyłam na twarzach wszystkich, strasznie mnie zabolało. Myślałam, że to bardzo niesprawiedliwe, że oni mogą, a ja nie.
Dlatego, mówię dziś głosem tej trzynastoletniej Marty: sprzeciwiajmy się agresji zawsze i wszędzie. Nie mówmy, że "chłopcy tak mają", a "dziewczynki tak się nie zachowują". Robimy z tego nierówną walkę - jednych uzbrajamy, a drugie pozbawiamy nawet tarczy i potępiamy, gdy próbują łapać się za miecze. Pomagajmy młodym ludziom wrócić poczucie sprawstwa w swoim życiu, pozwólmy im wyjść z bezsilności. Dawajmy im MOC, a nie przemoc.

------
A tu wyjaśnienie o co chodzi: http://tvnwarszawa.tvn24.pl/informacje,news,po-bojce-w-tramwaju-policja-zatrzymala-19-latke,173456.html 

środa, 11 marca 2015

Być córką w teorii i praktyce

Lata świetlne temu, w ramach jakiegoś bliżej nieokreślonego testu predyspozycji, zostałam poproszona o narysowanie drzewa. Na podstawie mojego nonszalanckiego bazgrołu pani psycholog orzekła, że mam bardzo silną relację z ojcem. Cóż, to wiedziałam i bez wizyty w poradni - i fizycznie, i charakterologicznie zawsze byliśmy do siebie bardzo podobni. Dwoje wygadanych, głośnych w obejściu, stanowczych, choleryków, mających zdanie na każdy temat. Poprawka – mających RACJĘ na każdy temat (możecie się domyślić, ile decybeli generowały nasze kłótnie). W oku cyklonu stała ona: nieoceniająca, spokojna, łagodna. Moja mama utrzymywała nasz hałaśliwy świat w równowadze. Im więcej mam lat, tym głębiej zastanawiam się, jak to w ogóle możliwe, że pojawiłam się w życiu tej niezwykłej kobiety, która do każdej części garderoby powinna mieć przypięty znaczek Wzorowy Uczeń.
Bo moja mama w teorii jest, i zawsze była, Wzorowym Uczniem: Geniuszem Organizacji, żywą Bazą Danych wiedzy na każdy temat, Demonem Porządku, Wieżą Rozważności, Ostoją Spokojności. I ta, właśnie ta, osoba zdecydowała się, że sprawi wszechświatu niespodziankę i zrobi coś kompletnie szalonego – sprowadzi na świat mnie. Urodziłam się w czasach, gdy rodzice mieszkali w wynajętym mieszkanku na Pradze Północ, która, w niepewnych czasach upadku komunizmu, z całą pewnością nie była okolicą doskonałą dla rodzin z dziećmi. Oboje zaczynali pracę w szalenie niedochodowych zawodach: tata był początkującym nauczycielem, mama doktorantką na Uniwersytecie. I byli, jak na dzisiejsze standardy, bardzo młodzi i zupełnie pozbawieni takich użytecznych narzędzi jak blogi o wychowaniu dzieci, SuperNiania w telewizji, książki o macierzyństwie bliskości, czy babcia na zawołanie.
W teorii - to NIE MOGŁO się udać. W praktyce jednak... jestem tu. Cała i zdrowa na ciele, i na umyśle. Nie zaszkodził mi brak specjalistycznych zabezpieczeń na każdym meblu, brak pampersów, syropków na wszystko, dań hipoalergicznych, designerskich śpioszków, czy atestowanych placów zabaw. W teorii powinnam cierpieć na syndrom stresu pourazowego, stany lękowe i wszelkie inne traumy znany medycynie. W praktyce - wspominam swoje dzieciństwo jako szczęśliwy czas, bo wszystkie te braki zrekompensowała mi obecność rodziców. Pamiętam jak mama pozwalała mi patrzeć, jak pisze artykuły na maszynie (czasem sama mogłam wystukać jakieś słowo), jak ze mną rysowała, czytała mi bajki Grimmów (i potem tuliła pół nocy, bo były UPIORNE). Pamiętam jak tata uczył mnie jeździć na rowerze (bardzo ofiarnie - kontuzjowany bark odzywa się do dziś), jak zabierał mnie na spacery do Królikarni i wypływał ze mną na środek jeziora. Może nie miałam stosu zabawek i wakacji za granicą, ale za to moja mama potrafiła nie spać całą noc, by uszyć dla mnie kostium Japonki na bal przebierańców... Dzięki nim w moim dziecięcym świecie rolą kobiet było przede wszystkim czytanie książek i mówienie w wielu obcych językach, a mężczyzn plecenie swoim córkom warkoczy i picie kawy.

Świadomość, na jakie szaleństwo zdecydowali się ci, w teorii, zupełnie nieprzygotowani, młodzi ludzie, towarzyszy mi odkąd sama zaczęłam rozmyślać nad kwestią rodzicielstwa. W teorii jestem przygotowana do tego zupełnie nieźle. To perspektywa „praktyki” wciąż wywołuje we mnie lęk i powstrzymuje przed decyzjami. Co z tego, że umiem pływać – skok z trampoliny zawsze będzie trochę straszny... Na szczęście wiem, że w transformacji z córki w matkę będzie kibicować mi ta para szaleńców.

----
Post bierze udział w akcji Foch.pl i Audioteka.pl
Zobaczcie o co chodzi: