poniedziałek, 1 grudnia 2008

Powidoki.

Dzień rozpoczął się szumem w głowie po wczorajszym potańcowywaniu w gronie Starych Pudeł na tle Pijanej Młodzieży. Dziwny klub, z różoym męskim korpusikiem nieopodal baru, wejście smoka o 22, straszlia ciasnota i frotteryzm zaawanspwany. Mimo wszytsko wypełniło to moje skąpe taneczne potrzeby, bo już niedługo nie bedzie opcji waypadania sobie wieczorem na dzikie baunse. Wychodzimy po północy w apatyczną warszawską mżawkę. Smęcę głosem ochrypłym po odśpiewaniu YMC. Że niby nie można mieć wszystkiego. A. mówi, żem twarda i mam to po ojcu, i że dam sobie rade. No i chyba ba rację. A. ma rację w jeszcze wielu innych rzeczach, co powinno cieszyć Pana Prażonego.
Żeby było śmieszniej- piłam tylko soczek pomarańczowy, a mimo to moj organizm w słoneczny, piękny poranek grudniowy, włączył mood: kac.
Ranek ów (oby cały grudzień był taki, błagam!) płynnie przeszedł w prażone popołudnie w atmosferze Soku z żuka. Miło. Tylko czemu tak mało mamy czasu na lezenie i gapienie się na siebie, ot tak?

Usypiam w 148 i pozytywny humor jakoś się ulatnia. Jest tęskno i niechcąco. Na basenie, woda zimna, a trener potrafi dać w kość, jednakowoż.
Powracam do domu, gdzie wszytsko pzrewracam i tłukę- łącznie ze swym czerepem.
I chce iść spać, ale musze jeszcze iść z psem, co mnie nie cieszy, i muszę przygotować ambitny speech o body language. Ale bez sensu, doprawdy. Ale bez sensu piszę.

Brak komentarzy: