wtorek, 29 grudnia 2009

Impresje karnawalne.





Jest milion rzeczy, które odrywają mnie od nauki. Między innymi sylwester, na który muszę uszyć sobie nową sukienkę.

środa, 23 grudnia 2009

Mikroidealistka.

Chciałam sobie ponarzekać na miasto Piaseczno, na rozliczne awarie, korki, głupotę mieszkańców, ale już mi się nie chce.
Święta zbliżają się bez szczególnej pompy. Sprzątanie umiarkowanie olewam. Pierniczki piekę hurtowo, ale nie dekoruje ich różowym lukrem z uśmiechem usatysfakcjonowanej kury domowej z reklamy Winiar, czy Perwollu. Robię to w swoim klasycznym stylu "Push the Tempo, Push the tempo!". Tak jak i wszystko inne. Ekspresowo pakuje prezenty, robię zakupy...I w końcu widzę, że inaczej nie potrafię.

Jak na razie jedynym momentem, który przypomina święta z amerykańskich komedii romantycznych, był wczorajszy wieczór. Oczywiście, wszystko daleko bardziej stylowe i bezpretensjonalne. Dowcipnie. Czule. Ciepło. Elegancko.
Czerwona szminka od Dż., spódnica, obcasy, perły. Twój miły policzek w futrzanej ramce czapki.Rozświetlony Nowy Świat. Topniejący, ku mojej uciesze, śnieg na Foksal. Przytulne,wytłumione wnętrze restauracji. Miłe kamienne wnęki do siedzenia. Drewniane stoliki. Świece. W głośnikach koncertowy album Chrisa Bottiego. Różowe tagliatelle w sosie truflowym. Wino. Prezenty. Słodka senność. I tylko marzyłam, żeby przyjechała po nas taksówka (stary, błyszczący, czarny Mercedes, albo Saab, skórzana tapicerka, milczący kierowca słuchający Ptaszyna lub Stańki) i zawiozła nas do domu. Położylibyśmy się na kanapie i usnęli.
Bo teraz to marzą mi się proste i ładne zakończenia rzeczywistych historii.
Jestem idealistką w skali mikro. Nie domagam się spacerów po Księżycu, wodospadów Nigara, brylantów wielkości piłki do koszykówki. Ja chcę tylko postawić kropkę na końcu zdania.

niedziela, 13 grudnia 2009

?

Szukam jakiegoś sensu w tym chaosie.
Popadam w drobne uzależnienia i płaczę jak dziecko, kiedy mi się je odbiera. Po pierwsze całą sobą przyklejam się do komputera. To mój mały przyjaciel. Moje okno na świat. Moje królestwo - przestawiam, wklejam, organizuje armię plików, folderów, skrótów. Mam pełną kontrolę - nie to, co w przereklamowanym realu. Patrzę w lustro na bladą twarz z podkrążonymi oczami.
-Myślałam, że...-zaczyna ona
-Co sobie myślałaś? Że będzie dokładnie tak, jak to sobie wymarzyłaś? Że wszystko będzie się działo według Twojego planu? Że wszystko po kolei? Tak? To źle myślałaś. Tak to jest jak się żyje w świecie książek! Z papierowymi mężczyznami o dłoniach spokojnych gitarzystów i kobietami, które noszą wyłącznie sukienki i jedzą śniadania o 10. W życiu tak nie będzie. Wstajesz codziennie i zastawiasz się, czemu dookoła panuje taki śmietnik. Fizyczny i psychiczny. Czemu w Twojej głowie szaleje huragan Katrina? Chcesz mieć porządek? Przyjdź do mnie...Wejdź w moją animowaną rzeczywistość. W błękity i zielenie. W równe rzędy, w polilinię, w muzykę i obrazy. - tak szepcze mi mój komputer zrozpaczony, że zostawiłam go na chwilę, by wyjść do łazienki.
I dałam się złapać. Moje sny to już nie słodkie marzenia, tylko dramaty rozgrywające się w programach graficznych, z dialogami z Facebooka, uśmiechami z GT.
Palce przyrastają mi do klawiatury. Dusza też mi przyrasta.

Drugie uzależnienie, też trochę związane z komputerem to filmy. Codzienne, dwugodzinne seanse w pościeli, z herbatą...Tak. To kuszące. Porywające fabuły. Piękni bohaterowie. Ich odległe problemy wnikają mi w serce - ściska mnie w dołku, kiedy on musi odjechać, trzęsę się ze strachu, kiedy morderca zbliża się, by poderżnąć jej gardło, płaczę ze szczęścia, kiedy on się oświadcza.
Kiedy pojawiają się napisy końcowe, czuję się jak morfinista pozbawiony ulubionej substancji. NA ZAWSZE!

Z jednej nierealności wpędzam się w drugą. Pytanie czemu?
Bo sobie nie radzę. Może nie chcę? Może ta "Twarda babka" to tylko poza. Skąd te rozterki rodem z gimnazjum? Może psychicznie wcale z niego nie wyrosłam? A może po prostu nic nie wiem o sobie...

---

Tak po chwili namysłu nie wiem co mnie naszło, żeby to pisać. Powinnam być zadowolona. Powinnam czekać z radością na święta. Powinnam się uśmiechać dużo, bo ty tak to lubisz.
Tymczasem - znowu zachlapuje sobie okulary paskudną solanką.

sobota, 12 grudnia 2009

Ciekawe.

Na coś czekam.
Wujaszek Freud zaciera ręce, bo moja podświadomość płata mi figle.
Dni są straszliwie krótkie. Czas, bez mojej woli, bawi się wskazówkami zegara. Jestem trochę jak niebo dzisiaj...jaki właściwie mam kolor? Szary? Biały? Niebieski? Nie mam pojęcia.
Dopiero kiedy przychodzi noc, zaczynam żyć. Przyspieszam. Wyprzedzam nienawistny zegar. Komputer nie nadąża nad moim tokiem myślowym i zawiesza się perfidnie.
Z tego wszystkiego zbiera się we mnie złość, szczypta rozpaczy, destrukcyjne pragnienia, trochę cynizmu wyrosłego na rozczarowaniu jak pleśń na kanapce z zeszłego tygodnia. Tak smakuje danie tygodnia. Szef kuchni poleca.
Nie wiem skąd biorą się dziwne sny. Nie wiem sąd to oczekiwanie. Jakby zaraz miało coś się stać.
Ciekawe o co właściwie chodzi mojej głowie?

sobota, 5 grudnia 2009

I wanna do bad things with you

Newsy: zaliczyłam projekt. Jestem super szczęśliwa, ale nie wiele jest na roku takich osób, toteż planujemy rewolucję projektową. Niech Che i Lenin mają nas w swej opiece.

News nr2: wpadłam w kolejne uzależnienie telewizyjne. Nazywa się ono "True Blood" - czyli w skrócie: krew, cycki i Luzjana. I usta Anny Paquin. Jak to się mawia po fejsbuczemu: "Lubi to". Na zachętę intro, nie tylko dla fanów wampirów i dewiacji:


News nr3: Kot Krzysztofa tworzy interesujące zbiegi okoliczności- jest to nasz parton, czuły swat. Sierść wpada do oczu. Trzeba je zamknąć. Najlepiej zakryć. Ja chcę jeszcze raz.


p.s. Mopsia Mamo- nigdy niee zagaśnie! :*

niedziela, 29 listopada 2009

Take Walk on The Wild Side

Wczorajszy poprojektowy reset wypadł doskonale. Jedna z lepszych imprez...ever.
Dookoła pełno poprzebieranych ludzi. Wszyscy alternatywni, a zatem ja jako ta ryba w wodzie (Pan Prawnik by mnie pewnie za to znienawidził, gdyby nie to, że alternatywność przejawiała się głównie w skąpym ubiorze moim i innych uczestniczek).
Do tego po całym wiekowym budynku (zazdroszczę!!!) porozkładano urocze protezki zgrabnych nóżek, różowe i czarne baloniki, oraz porozlepiano na ścianach różowe symbole Playboya.
W programie dość ciężki DJ z wizualizacjami, oraz po trzykroć boska Lea Divine oraz równie boscy "chuopacy" z DP Projekt. Diwa była prawie dwumetrową, rock&rollową, obdarzoną dużym biustem i głosem kobietą. Do tego tapir i świetny repertuar rockowy. Straciłam głos przy śpiewaniu "Creep" i "This is love" PJ Harvey. Doskonały kontakt z publiką, która wyła, tańczyła, klaskała, wyciągała łapki i zalewała się potem rozmazującym damskie i męskie makijaże. Szaleństwo. Piękne szaleństwo w wykonaniu ludzi z ciekawymi patentami na przebrania, które reprezentowały najróżniejsze dewiacje i fetysze. Panie w gorsetach, sztuczne biusty, smycze, baciki, panie Doktorki, Przepyszne Trójkąciki, Panowie Prezesi, oraz moja skromna osoba ze szkolną tarczą (o dziwo byłam jedyną school-girl!).
Trzy razy tak.
Wielkie "Rispekta" dla organizatorów! Karola, jesteście mocarni!

Na deser:
Piosenka.

sobota, 28 listopada 2009

Pokarze!

Przmyśliwuję.
Przerysowuję.
Przekształcam.
Projektuje.

Próbuję patrzeć na pozytywy.

Ale Bozia i tak mnie pokarze, bo...zazdroszę, zazdroszę, zazdroszczę.
I tak już pozostanie.

środa, 18 listopada 2009

Not dead yet!

Sześć godzin projektowania pod presją. Nie lubię. Nie umiem. Na pysk padam. Z tej okazji krzepiąco podśpiewuję sobie piosenkę duetu Kucz/Kulka. I staram się w nią wierzyć.

We’re pick up the bones and bring them to the surface
We’re gonna have a little dance
Have a little chat about meaning of life
We’re gonna have a little dance, prove to the world
Prove to the world we’re not dead yet
Not dead, not dead yet
.


Chciałabym mieć little dance, na prawnickiej imprezie w strojach wieczorowych (zwłaszcza, gdy się dowiedziałam, że moja mała czarna od Marka Skorowitza wygląda na "superszanel") ale wciąż walczę z epidemią. Temperatura 37,3 pojawia się średnio trzy razy dziennie, a już najbardziej wtedy, kiedy trafia mnie szlag w związku z projektowaniem.
Boże, Boże! Czemuś mi pozwolił studiować taki trudny, pracochłonny i niedoceniany kierunek, którego nazwy ludzie niegdy nie pamietają?!

p.s. Imieninowe pozdrowionka dla Mopsiej Mamy!

sobota, 14 listopada 2009

Na dwa głosy.

Dziś znów o muzyce. Proszę wybaczyć jednostajność, ale na straszną polską jesień to jedyne lekarstwo.
Moje uszy zaczynają wyraźnie wędrować na południe. Już nie islandzkie kołysanki, nie angielskie indie z fałszującymi przystojniaczkami na wokalu, nie szwedzki jazz, a bossa nova i...funky! Odkrywam mnogie zalety wesołych, old schoolowych afroamerykanów, gibających się ochoczo w rytm basu. I trąbka jeszcze do tego. I hammondy. W tej kategorii polecam Breakestra - Set the sun, i cały soundtrack do Jackie Brown (i tu pozdrawiam właściciela płyty z tym boskim filmem- Krzysztofa, oraz właściciela telewizora na którym owoż dzieło wczoraj obejrzałam, czyli Alexa). A znak jakości Teraz Polska! otrzymuje zespół Plastic i Out of my body. No nie mogę uwolnić się o tego utworu!

A teraz z zupełnie innej beczki- trzeci raz oglądałam Portret Płonący (poniekąd autoreklama, bo spektakl made by Lord Fader). I tym razem dotarła do mnie smutna świadomość, że mimo wszystko nie wyrosłam z Krainy Łagodności. Poezja mnie wciąga. Teatr mnie uwiera jak kamyk w bucie.Wieczny wyrzut sumienia, że nie mam siły pracować nad słowem. Nie mam czasu na książki. Nie stanę więcej na scenie. Nie umiem śpiewać.
Co gorsza, wiem, że nie będzie ze mnie inżyniera.
Ale z drugiej strony- poetą też nie będę. Ani aktorem. Ani pisarzem.
Pozostanę najpewniej gdzieś po środku i będę wpisywać wiersze w kolumny liczb.



p.s. Chciałabym napisać kiedyś coś równie genialnego:

Takaś mi przedwczesnym zmierzchem,
Gdy przybojem grzmi ocean,
Jakbyś nie powstała jeszcze,
A już prawie przeminęła.

Kształt twój, niemal nieuchwytny
Żarzy się obrysem mroku;
Stoisz niema, jak wykrzyknik,
Który uwiązł w gardle grzmotu.

Włosy w aureoli ognia,
Skronią pełznie lawy strumyk;
Smukła jesteś jak pochodnia
Zapalona na tle łuny.

W oczach dymu masz spirale,
W ustach krzepnie popiół mokry;
Tylko w szyi tętni stale
Kryształ pulsu nieroztropny.

Bije to źródełko tycie,
Syczą zgliszcza, ciemność skwierczy;
Nosisz w sobie jedno życie,
Nosisz w sobie wszystkie śmierci.

(J.Kaczmarski Portret płonący)

p.p.s. Czytanie niektórych blogów to masochizm. Po raz kolejny pytam swoje odbicie w matowym ekranie: czemu tak nie umiem?

sobota, 7 listopada 2009

Turn on the radio.

Dzień wściekłości. Nie będę się o tym rozpisywać, bo udało mi się jakoś uspokoić i nie ma co wywoływać wilka z lasu. Czasem po prostu ma się ochotę kogoś udusić. Kogoś, albo siebie.
Na wyciszenie i na jesienno-zimowe wieczory pod kocem, z herbatą (i z kotem jak się ma w zanadrzu- ja nie mam)...Old Time Radio.
Odkryłam ich na nowo. To taka domowa muzyka. Mumowa. Sigurrosowa. Sennie-wieczorna. Monotonna - rzekłby mój ulubiony Zwolennik Hair-Metalu. Ale ja nie mam ochoty galopować wraz z Iron Maiden, tudzież szaleć z DJ Technoelektro. Ja chcę, żeby mnie ktoś ululał, ot co!
Na taki humor- gorąco polecam.

When I'm broken inside
I see tears in your eyes
I wish we were far away
I miss your smile everyday.

czwartek, 29 października 2009

Rewolucyjny zapał w szlafroku.

Takie dni mnie wykańczają.
Panikuję. Histeryzuję. Ludzie z politowaniem unoszą brwi. Krzywią usta. Wstyd mi. Biegnę dalej. Tylko moim własnym nogom mogę ufać- najczęściej nie zawodzą. Gorzej z emocjami.
Wychodzę ze stacji Ratusz-Arsenał. I nie wiem gdzie iść. Jak ja mam przejść? Czy jestem po dobrej stronie? O zielone! O nie- płot. Nie pójdę dalej. Tramwaj ucieka. Autobus ucieka. Jechać czy biec po pociętej torami jezdni? Może przejściem podziemnym. Popiskuję w panice jak chomik, z którego małe sadystki zrobiły laleczkę voodoo- każda sekunda spędzona w tej niepewności to szpileczka przebijająca kolejne narządy gryzonia. Piip-nereczka lewa. Piip-płuco prawe. Piip-serduszko. Koniec chomiczka.
-Ehhyhhyhyyyykurrrw!- Wyję unikając śmierci pod kołami tramwaju 36. I puszczam się sprintem godnym Usaina Bolta na spotkanie z kulturą wysoką w Teatrze Kamienica.

---
Ale to tylko taki finał dziejszych zmagań. Na początku był...korek. Jak zawsze. Nie mam już siły kreować w mym umyśle kolejnych pejoratywnych, tudzież niecenzuralnych wyrażeń określających moje cholerne Sand City. Nie mogę. Nie mam jak uciec. Beznadzieja panoszy się w mojej rzeczywistości jak ekipa remontująca kuchnię - uniemożliwają normalne życie, palą, piją po kątach, brudzą, klną, śmierdzą i kosztują, ale nie można się ich pozbyć,aż nie skończą...Lecz kiedy to będzie?
Na świętego Nigdy.
Aż mnie korci, by wziąć sprawy w swoje trzęsące się, chuderlawe łapiny. Tak, jak ta pani, o której opowiedziała mi dziś Ulubiona Mopsomanka* : kwiaty, pierścionek i pytanie na stół. Wóz, albo przewóz. Albo rybka, albo...pipka. Głąbki albo ko-pytki. Tak chcę zrobić. Bardzo chcę. Chcę, żeby moje życie biegło jak ja po warszawskich ulicach i wyprzedzało korki niesione pośpiechem godnym Hermesa. Na własnych nogach.
Oganiają mnie fale wręcz rewolucyjnego zapału i determinacji. Dalej z posad bryło świata. Cóż jednak z tego, skoro jest północ, ja kulę się w szlafroku na twardym krześle i zamiast zmieniać moje życie szukam łagonych, chilloutowych, utworów. Ale dokładnie wiem co bym zrobiła, żeby przejąć kontrolę nad "okolicznościami" i "szczegółami", w których tkwi diabeł.
Wybiegłabym z domu. W piżamie pognałabym na północ. Dotarłabym tam z prędkością dźwięku. Szybko wybrałabym odpowiedni obiekt. Wspięłabym się po murze jak rasowy ninja. Podważyłabym szybę okna sklepu jubilerskiego i omijając sieć zabójczych laserów, dotarłabym do odpowiedniej gabloty. O tak ten. Perła rzeczna. Zdobycz zapakowałabym w czarne pudełeczko i czmychnęła niezauważona przez nikogo. Następny przystanek-kwiaciarnia. Zapach oddychających w ciemności egzotycznych kwiatów. Życie złapane na gorącym uczynku. Słodki zapach-frezje. Do tego jakiś duży liść. Odrobinę asparagusa. Długie jedwabne tasiemki. Schowałabym je za pazuchę, by nie zaszkodził im nocny mróz.
Praga. Do Małpiego Gaju wśliznęłabym się nie budząc nawet kota, zwiniętego w swym kąciku. Wyjęłabym z zanadrza zrabowany skarb, postawiłabym go na tej ładnej szafeczce, koło budzika. Kwiaty do wazonu. Na skrawku kartki nabazgrałabym jedno słowo.
Potem w 10 sekund wróciłabym do miasta Wściekłości i Korków, ułożyła się do snu w możliwie najrozkoszniejszej pozie i czekała poranka.
A potem- długo i szczęśliwie...

Dobranoc dzieci!

*mam nadzieję, że nie urwie mi łba za takie pseudo:P

niedziela, 25 października 2009

To coś.


Publikuję cudze zdjęcie.
Publikuję cudne zdjęcie.
Ono pokazuje to coś.



Dzięki Aldonna! To trafi do rodzinnego albumu!

poniedziałek, 19 października 2009

Tęsknię.

Zawsze, kiedy idę do teatru, pojawia się we mnie taka smutna konstatacja- tęsknię.
Tęsknię za próbami.
Za burzami mózgów parę miesięcy przed premierą-wariackimi pomysłami, fikołkami, pomyłkami zapamiętywanymi na długie miesiące...
Za zapachem kurtyny-ciężkim, kurzowym, pełnym aksamitnej ciszy.
Za ciepłem przedpotopowych reflektorów- małych, bliskich słońc, porządkujących nasze twarze w nowe galaktyki.
Brak mi nawet złości- że znowu nie poprzychodzili na próbę, że noc, że zimno, że mało czasu...
Brak mi powtarzanego przez sen tekstu sztuki. Zawsze znam wszystkie role. Do dziś we mnie siedzą- Mały Książę, sześciu clownów, Makbet, Wąż.
Tęsknie za wcielaniem się, udawaniem kogoś innego. Najtrudniej zagrać siebie.

Czemu nie poszłam tą drogą?
Czemu nie walczyłam? Czemu nie chciałam, żeby ta część mnie zawładnęła całym moim życiem?
Chyba jak zawsze stwierdziłam, że nie dam rady. Że to tylko takie hobby. Taka terapia.
A teraz każdy spektakl w teatrze powoduje lawinę wspomnień i bolesne pragnienie, żeby wrócić.
Żeby rzucić wszystko, wsiąść do cygańskiego taboru.

Dlatego budzę podziw i trwogę
Na scenie z desek złożnych krzywo;
Czego nie mogą, bez trudu mogę,
Kiedy dla sytych, pijących piwo
Połykam ogień...



Ale gdzie ja teraz pójdę? Przecież ja nawet nie mam talentu...

piątek, 2 października 2009

Mimozami jesień się zacina.

Rok akademicki rozpoczął się przewidywalnie. Wszystko, co przykre bowiem, postanowiło zgromadzić się nad mą biedną, studencką głową pełną jeszcze wakacyjnych wspomnień.

Podążając filozoficzną zasadą od ogółu do szczegółu, zacznę (jak Anglik) od pogody. Odkąd powróciłam znad Morza Śródziemnomorskiego*, czuję się jak pechowy pies Goofy, nad którego głową krąży złośliwa burzowa chmura i zlewa nieszczęśnika rzęsistym opadem, mimo, iż dookoła świeci słońce. Why does it always rain on me?-pomyślałam, obudziwszy się 1.października o 6 rano przy wtórze kropel na oknie. Termometr zdawał się mocno przesadzać, alarmując o syberyjskiej temperaturze 5,54 st. Celsjusza. Nie mylił się jednak, o czym boleśnie przekonałam się wybiegając z domu o 7. - mój perfekcyjny makijaż zaatakował opad o konsystencji i temperaturze wanilliowego shake'a z Macdonald's, na nosie osadził się szron, ręce zaczęły przypominać stalowe protezy Edwarda Nożycorękiego...A jednak- jesienna deprecha. Mam znowu doła, znów prrragnę śmierrci- wyszczękałam szczelniej owijając się szalem. Piosenka zespołu Kury postanowiła mnie nie opuszczać przez cały dzień. Gdy dwie godziny później znalazłam się na Ursynowie (a przypominam, iż moja chatka na kurzej nóżce leży jakieś 10km od tej dzielnicy Warszawy), wszystkie formy samobója zdążyły mi już stanąć przed oczyma.

Przed realizacją tych ponurych planów powstrzymała mnie specyficzna mania, która dotyka mnie zazwyczaj na początku października. Obsesja ta, to tzw.ostateczny plan zajęć. Tak zwany, bo nie ma on nic wspólnego z planowaniem czy organizacją czasu studenta. To tylko taki drobny wstęp do wprowadzenia, taka cisza przed burzą (I tu znów przed oczami mam niedojdę Goofy'ego i chmurę). Z chwilą gdy rozpoczynają się pierwsze zajęcia, zaczyna się walka na śmierć i życie, pojedynki na argumenty, szermierki słowne, mecze o wszystko Student vs Wykładowca. Początek jest grzeczny.
-Dzień dobry Profesorze, ja jestem z grupy 4...- Uczeń stara się podejść Nauczyciela.
-Tak? Słucham? - daje się podejść mile połechtany podwyższeniem rangi Pan Doktor.
-Bo ja mam taki problem z planem, bo jestem w AZS i mam treningi...- Chce zdobyć jego ufność słodkimi oczami porzuconego przez rodziców pisklęcia.
-O, reprezentuje pani uczelnię!- haczyk połknięty. Student zaciera kosmate łapki.
-Tak, to dla mnie bardzo ważne, a kilka zajęć niestety koliduje z moimi treningami i jestem zmuszona się przenieść.- pisklaczek trzepocze nieopierzonymi skrzydełkami i błagalnie otwiera dziobek.
-Tak?
-Czy mogłabym zostać w tej grupie?- decydujący cios. Zdradzieckie ptaszę zgłębia ostry dziób w trzewia ofiary i zaczyna szarpać bezlitośnie wątrobę Prometeusza nauki polskiej.
-Może, gdyby był ktoś na zamianę, to ewentualnie tak...- tytan próbuje się wyrwać.
-Ale tu jest mniej osób.- Orle szpony trzymają mocno.
-Ale tak nie wolno!
-Ale ja żadna grupa mi nie pasuje.
-Ale ja nie będę sprawdzać 20 kolokwiów.
-Stracę sens życia...
-Stracę wolne popołudnia.
-Bez stypendium sportowego będę musiała iść żebrać!
-Ale...-próbuje protestować Naukowiec
-Jak ja wtedy wyżywię moja rodzinę?! Mojego męża pijaka?! Moje dziatki w liczbie 7 kulące się z zimna na jakimś praskim strychu?! Co one będą jadły?! Ojczyzna nasza pozbawiona zostanie przyrostu naturalnego! I czyja to będzie wina?!- Studentka oskarżycielsko wyciąga drżącą dłoń ku Doktorowi.
Zapada cisza przerywana tylko z rzadka wyciem Ambulansu, wezwanego przez postronnych świadków.
Ciało Pedagogiczne kuli się na swym obrotowym krzesełku, tonąc w poczuciu winy.
Gdy Ratownicy Medyczni przetaczają Kadrę Naukową na nosze, dramatycznym szeptem wypowiada Ona sakramentalne słowa:
-Może pani zostać.
Studentka z miną zwycięzcy ostatecznej edycji Tańca z Gwiazdami, siada w ławce i ze spokojem zaczyna wypakowywać przyrządy kreślarskie.
Ta bitwa jest wygrana- można napawać się zwycięstwem. Ale czy cała wojna? Czy Studentce starczy sił na cztery podobne starcia?

Myślicie, że to się tak ładnie skończy? Takie eleganckie pytanie retoryczne jako pointa całości. Nie. Tak być nie będzie. Dziś, 2 października Roku Pańskiego 2009, Studentka już wie, że nie starczy jej sił już na nic. Zużyła ona bowiem cały wewnętrzny djurasel na poszukiwania idealnych butów. Jak zawsze- zwykłych, prostych butów. Ot- skórzane, na obcasie, z cholewką. Nie za miliard. I nie Diechmanna. (Burzowa chmura celuje w zadek Goofy'ego dotkliwymi piorunami kulistymi). Jak się okazuje- przy stałej temperaturze 5,54 st. Celsjusza, opadach zimnych a dotkliwych, zawierusze wietrznej i ogólnej meteorologicznej degrengoladzie- sklepy obuwnicze proponują klientom fioletowe sandałki i cekinowe baleriny. Albo kozaczki ze sztucznego tworzywa za 399,99pln. Upadam na duchu. Tylko czemu zawsze przywodzi mnie do tego branża obuwnicza?! Czemu?!
I tym oto tragicznym wołaniem skończę moje rozważania o zwykłych kolejach losu zwykłej studenki w początkach października.
Mimozami (tum tum) jesień (tum tum) się zaczyyyna!
Miłego wieczoru.



*cytat z chorwackiej pani przewodnik

niedziela, 27 września 2009

Powroty.


Chorwacja to raj dla wiecznych zmarzlin takich, jak ja. Słońce. Ultramaryna na niebie. Pinie pachną. Nowe, nieznane rośliny. Dzikie kocury na ulicach. Cykady. Morze. Granaty. Limonki. To trzeba zobaczyć i poczuć.
Z miast konkurencję wygrywa Šibenik. Uliczki. Słońce. Puste zakamarki.
Jeszcze tam wrócę!

wtorek, 8 września 2009

1913







Ostatnio używam tego zamiast komórki.
Piękno!
Dziekuję, Krzyś:*

A to kolczyki guzikowe. Bardzo w tym klimacie.

niedziela, 6 września 2009

Trzy dni.

Nie nadążam nad tempem życia, które sobie nadałam ostatnimi czasy. Trzy dni weekendu- trzy różne światy.
Piątek przywitał mnie paskudnie zimnym i mokrym deszczem, który wdzierał się do butów (bliźniacze czarne baletki- jedne z ważniejszych bohaterek tej absurdalnej historii, obdarzone własną świadomością), a przy okazji sparaliżował komunikację miejską, za którą tak przepadam. Z powodów nieznanych mój magiczny autobus linii 807 (cztery kursy dziennie) postanowił zrobić sobie wolne od wożenia zaspanych mieszkańców Sand City. Obraziłam się. Zadzwoniłam do szefowej i też zrobiłam sobie wolne. A co! Pogoda pokonała taką machinę jak ZTM, to mnie nie mogła? Przedpołudnie nasiąkające zimnym, szarawym opadem, pełnym produktów ubocznych spalania dwutlenku węgla, postanowiłam wycisnąć do cna niczym limonkę do mojego ulubionego cuba libre z Mikołajek. Pomógł mi w tym pewien Wielbiciel Cytryn i Hiszpańskiej Kiełbasy, zamieszkujący prażoną część stolicy. To lubię. Tak powinny wyglądać każde, deszczowe przedpołudnia...Na deser zaś- różowy sweter od Marka Skorowitza.

Sobota początkowo co nieco przypominała piątek- znowu szarobura, toksyczna wilgoć w powietrzu i chłodny wiatr. Ale na tym koniec paraleli. Przybrawszy się w różowy sweterek i czarne baletki (tak tak- to znowu one), wsiadłam do samochodu w kolorze indygo, gdzie czekał Wielbiciel Cytryn i Hiszpańskiej Kiełbasy w koszuli marengo. Udaliśmy się do błyszczącego tropikalną zielenią ogrodu w sąsiednim Burżuła City, by być jedynymi widzami koncertu muzyki klasycznej. Tosziba i jej rozliczni znajomi z różnym powodzeniem,acz z wielkim poświęceniem piłowali pudełka, dęli w rurki, szarpali druty, przy wtórze monotonnego meteo-kapuśniaczku.
Na rozgrzewkę zafundowaliśmy sobie z Wielbicielem Cytryn po czekoladzie na gorąco w eleganckim i pustawym centrum handlowym. Gdy tylko powróciłam do Sand City i zamknęłam się szczelnie w naszym skośnodachym mieszkaniu- wyjrzało słońce i wszystko zaczęło robić się pomarańczowe. Orange'owe wręcz! Bo oto, jak się okazało- wszyscy znani mi mieszkańcy Stolycy postanowili wybrać się na kompletnie darmowy i szumnie zapowiadany festiwal pod patronatem pomarańczowego kwadracika. Jak wszyscy, to i babcia! - myślę i wdziewam sweterek i czarne baletki. Na początek szybkie beer-four-party w urodziwym towarzystwie M. i czterech Żubrów. Wrzuciłyśmy szpilki to mej przepastnej torby i ruszyłyśmy w miasto pod babciną parasolką. Na miejscu spotkałyśmy wszystkich mieszkańców Warszawy, a w szczególności Wielbiciela Cytryn oraz jego Kolegę Redaktora, który przybył z dwoma koleżankami: Wiśniówka i Wyborową.
Zaczęło robić się kosmicznie. N.E.R.D. w światłach Pałacu Kultury okazał się być zespołem Murzynów Grających Rocka- i to całkiem nie źle! Na sam koniec zagrali She want's to move- piosenkę należącą do ścisłego kanonu przyjaciółkowych kawałków do tańca. W tym momencie nawet toksyczny kapuśniaczek dodawał uroku naszym wygibasom na warszawskim bruku. Zanim udaliśmy się na boczną scenę, koleżanka Wiśniówka poszła do domu. Gdy rzeka ludzka po brzegi wypełniona znajomymi doprowadziła nas do miejsca tymczasowego postoju, poznaliśmy bliżej koleżankę Wyborowę. Zainspirowała nas ona do głębokich rozmów na temat Boga, Kościoła, seksu i radości, oraz ich wzajemnych połączeń eschatologiczno-moralnych. Bardzo było poważnie. Zaskakująco. Aż zagrano Kids, które rzeka znajomych odśpiewała w dzikim szale depcząc się po stopach (w moim przypadku obutych w czarne baletki). Pod scenę główną powróciliśmy ubożsi o Wyborową, ale jakżeż bogatsi o treść duchową! To, co działo się dalej nie jest możliwe do opisania. Ogarnęło nas bakchiczne opętanie. Wykonywaliśmy dzikie tany dookoła stosu złożonego z dóbr doczesnych, takich jak torby, polary, sweterki, paczki papierosów, telefony...Groove Armada jest mocarna.

Ale nam było mało! Postanowiłyśmy ruszyć w miasto poczynając od Wędzarni. Ruszyłyśmy tanecznie po linii opisanej funkcją sinus x. Jak się okazało, ta krzywa matematyczna przecinała się w kilku miejscach z różnymi obiektami, takimi jak: łańcuchy metalowe czarne (1 szt.), siatki metalowe szare (milion szt.), ulubione koleżanki z roku (3 szt.). Jak łatwo się domyślić, z tych trzech spotkań tylko jedno było miłe. W Wędzarni zmieniłyśmy garderobę z ciepłej na ładną. Popakowałyśmy wszystko do toreb. Między innymi- czarne baletki. Idealne, czarne baletki... To, co działo się w środku przypominało nieco średniowieczne wyobrażenia piekieł, z tą tylko różnicą, że zamiast kadzi ze smołą, był dym papierosowy pełen substancji smolistych 0,03%. Gorąco. Czerwono. Diabelskie mordy popatrujące z każdego lepkiego kąta. O, basta!

I tu zaczyna się niedziela. Oczy otwarłam z trudem. W każdym centymetrze ciała Szatani z Wędzarni umieścili małe serduszko bijące z prędkością Forresta Gumpa grającego w ping-ponga. Puls 103. Do tego wstręty wszelakie: jadło-wstręt, światło-wstręt, zapacho-wstręt...Czas na telefon do Tatulans, czyli taxi-tata w wersji ratunkowej. Czas umierać. Albo przejść na abstynencję. Ach. Zaczęłam w pospiechu zbierać moje rzeczy. Zamiast wczorajszych obcasów me umęczone stopy błagały o wygodne czarne baletki. Pochyliłam się w poalkoholowym skupieniu nad przepastną torbą. Jest. Jeden. Tylko jeden bucik...Czarne bliźniaczki zdecydowały, że czas podążyć różnymi drogami. Jedna z nich zdecydowała najwyraźniej, że pozostanie na dnie wędzonego piekła. Smutek. Apatia. Ból głowy. Och nie.

O niedzieli myśleć nie chcę. Niedzielę wyrzucam z programu. Nie!dziela.
A o sobocie opowiem wnukom. W ramach demoralizacji przyszłych pokoleń.

środa, 26 sierpnia 2009

Tak tak już zaraz

Wróciłam ze wsi ubogie,j, wsi wesołej. Było ubogo. I wesoło. Było na pewno fajnie Mazurach (były fajne dupy i ubaw).
Teraz zaś jest hardłork- na polu (miliony pająków przypuszczają szturm, chowając się we florze polskich tatr) i w biurze, z serialową dr Zosią w tle(w moim harłork plejs jest plan filmowy Na dobre i na złe).
By nie zwariować do szczętu, wieczorami dusznemi jak w malarycznej Kalkucie, lansujem się po Nowym Świecie i okolicach, unikając skrupulatnie Starbucksa (jesteśmy wszak alternatywną elitą młodego pokolenia- piękni, ekscentryczni, bez grosza).
Dobrze jest i niech tak pozostanie. Jeszcze są wakacje. Jeszcze jest lato. Jeszcze mi skóra nie zeszła. Jeszcze Chorwacja w planach. Jestem zbyt zadowolona z mojego ustabilizowanego żywota, być dłużej się rozwodzić nad obecną kondycją świata.
Dobranoc!

piątek, 24 lipca 2009

Szafa cz2 Załącznik graficzny.



A tak to wygląda z mojej perspektywy




A to emo zdjecie, ale mi się podoba.

piątek, 17 lipca 2009

Szafa

Niech bogowie każdej cywilizacji błogosławią moją babcię i jej przepastną szafę!

Ale od początku. Wakacje spędzane w M.City od kilkunastu lat bywały różne. Jak jest pogoda, to zajęć jest aż nad to- pielenie ogródka, łażenie po lesie, dzikie skoki do jeziora, łódka, grill.
Ale jak deszcz, zawierucha, paskuda, albo długie wieczory przed ekranem starożytnego telewizora, który odbiera tylko TVP1, TVP2 i Polsat...nuda wszechogarniająca! Moja nadaktywność uwięziona w okowach bordowego fotela wyrywała się na wolnosć. Zaczęłam szukać CZEGOŚ. I znalazłam zajęcie na lata. Otóż, jak się okazało pluszowe pufy w salonie otwierają się sprytnie kryjąc w sobie skarby w postaci niepotrzebnych nikomu zabawek, ścinków materiału, lampek choinkowych, obrusów, lusterek, starych spódnic...Nade wszystko starych spódnic! Piękne czterdziestoletnie, wzorzyste, z półkoła, albo plisowane. Oczka mi wyszły na wierzch i tak już zostały. Moje najpiękniejsze dzieła krawieckie, to efekt wakacyjnego marazmu!

Zatem i wczoraj zgnębiona brakiem laptopa (rodzina mi ukradła),więc i za razem brakiem możliwości zasysania Battlestar Galactica wprost do spragnionego mózgu, zaczęłam przekopywać pufy. W tym roku jakoś pustawo- jedynie bawełna w biało-błękitną kratkę, której nie zdołałam przerobić w zeszłym sezonie. Na dnie coś jednak błysnęło: czarno-granatowy, pasek z tkaniny.
-Była jeszcze taka sukienka...- mruknęła babcia od niechcenia.
-Taak? - zerwałam się na równe nogi.
-Tam, w szafie.
Przez następne pare godzin babcia przekopała szafę i dzięki temu zyskałam: kaszmirową spódnicę w szaro-zielono-różowe kwiaty, wełnianą spódnicę w maleńką kratkę, kosmiczną srebrzysto-białą kamizelę a la Elvis, ciepłą wełnianą marynarkę w klimacie lat 80' (ramiona do zwężenia) oraz...przepiękną srebrną spódnicę, która od razu została przemianowana na zwiewną, hiperelegancką sukienkę bez ramiączek do czerwonego paska. Jest cudowna! Piękna! Aż żałuje, że nie naładowałam aparatu i nie mam zdjęć. Ale będą. Muszą być. Jestem tekstylnie uszczęśliwiona.
Granatowo-czarna sukienka przepadła jak kamień w wodę, ale nic to. Ją także dopadnę w me krawieckie łapska.

niedziela, 12 lipca 2009

Niemożliwe

Z rosnącym zdziwieniem patrzę na siebie w lustrze. Przed wyjściem na wczorajsze rave party- w niemożliwie wysokim obcasie. Nad ranem w obcej sypialni. Dziś rano- bez podkrążonych oczu.

Ze zdziwieniem słucham siebie jak szepcze do ucha. Jak gadam sama do siebie. Jak kłamie. Znów i znów i cieszy mnie to niemoralnie, bo oni nic nie wiedzą. I nie dowiedzą się nigdy, że buduje sobie drugie życie.
Powstaje ono w drodze pączkowania- zupełnie nowy organizm na starych tkankach. I jakoś mnie to nie boli. Nie czuje żadnego rozdarcia, jak kiedyś. No i dobrze tak. Niech tak będzie. Niech mam zawsze 20 lat, 50kg, złote szpilki, ładną sukienkę i uśmiech. Niech zawsze mówią o nas para wieczoru. Niech zawsze mi mówią, że mam nogi po samą szyje. Niech gra The Cardigans, MGMT, Daft Punk. Niech Dż. ze mną tańczy, a S. gupi pióra wołając po raz setny- RAVE PARTY! RAVE PARTY!


p.s.Pozdrawiam Właściciela Laptopa, na którym piszę ten elaboracik. Jestem głodna!

piątek, 10 lipca 2009

Miasto miasto miasto

Jak dobrze powrócić z Marazm City. Jak dobrze znowu odetchnąć smrodkiem warszawskich podziemi pod dworcem centralnym, postać w korkach, po lansować się w Złotych...Co poradzić. To miasto jest żałosne i wspaniałe. Wzruszyłam się dziś słuchając Royksopp i patrząc na Pałac Kultury. Ja wiem, wiem- relikt komunistyczny, kupa szmelcu w sercu stolicy, bla bla bla... Ale ja właśnie tutaj czuje, że żyję. Patrze sobie na ludzi. Idę sobie swoim zwykłym, żołnierskim krokiem (w Marazm City takie chodzenie powoduje, że nie mam szans wysłuchać ani jednej piosenki na mp3, kiedy gdzieś idę- jestem wszędzie maksymalnie w 5 min, toteż silę się na spacerowe powłóczenie nogami). Gapię się na drzewa. Na sypiące się już nieco kamienice i zupełnie szalone wieżowce...
Paskudna i cudowna Warszawo, kocham cie miłością szczerą i ran twoich nie godnam całować.

niedziela, 28 czerwca 2009

Daje się porwać wyobraźni

Zamiast pakować się na wyjazd oglądam sukienki w internecie. Piękne sukienki z lat 50. I zdjęcia szczęśliwych ludzi z Wawelem w tle.

Nie chce mi się sprzątać. Nic mi się nie chce. I dobrze- bo nareszcie może mi się nie chcieć.

W wakacje codziennie jestem bliżej stwierdzenia, że do pełni szczęścia brakuje mi jednej umowy i jednej prośby. I tyle.

poniedziałek, 22 czerwca 2009

Je je je! Prosta rzeeeecz

Napisałam egzamin z geodezji- hip hip hurra
Zaliczyłam fizjografię- hip hip hurra
Mam wakacje! Nareszcie nareszcie nareszcie. O jak mi dobrze.
Witajcie późne śniadania na balkonie, leniwe południe w parku, popołudnie z kawą w mieście, wieczory z jakąś super grupą, noce z...
Szaleństw co-nie-miara!
Aż w to nie wierze.
Jest 13 stopni. Ale co tam.

środa, 17 czerwca 2009

błagam!

Błagam, niech to się już skończy.

czwartek, 11 czerwca 2009

Skraj.

Stoję na skraju wyczerpania, na samej krawędzi strachu. Codziennie mam wrażenie , że nie zaliczę roku. Że dopadnie mnie jakaś pół biurokratyczna pierdoła bezdusznych doktorów i nadambitnych doktorantów. Że ktoś coś zgubi. Że ja o czymś zapomniałam. Że coś mnie ominęło.
I nie ma na to lekarstwa. Za 2 tygodnie będzie po wszystkim. Teraz zaś, sram po gaciach mówiąc nieładnie.
I czuję się straszniebeznadziejniedodupy dziewczyną. Jestem sesyjne nieatrakcyjna. Nieskuteczna.
Płakać mi się chce z tej bezsilnej złości i rozczarowania sobą.
Nie mam talentu ani cierpliwości do niczego.
A szczytem moich emocjonalno-międzyludzkich umiejętności jest dobre lasagne. I czarna herbata.

niedziela, 31 maja 2009

Ukojenie w ramionach Szweda z Argentyny

Po nerwowym dniu, straconym na wlepianiu oczu mych drogocennych w równie drogocenne ekrany pracowni komputerowej (zgodnie z hasłem jestem robotem- zapier* w sobotę)z próbą koncertu Lao Che w ramach podkładu muzycznego, powróciłam do dom. Ogarnęło mnie obżarstwo, migrena i rozpacz. Rzuciłam się do laptopa pisać Analizę i ocenę stanu istniejącego parku Królikarnia. Obżarstwo ucichło pod wpływem kurczaka po marokańsku. Migrena i Rozpacz dokonaly jednak na mnie totalnego zniszczenia. Spaliły mi wszystkie wsie, rozdeptały wschodzącą przenicę i pozażynały me wychudłe trzody. Bo tyle do roboty, że paść można na pysk i wyrzucać z siebie okrzyki treści niecenzuralnej skierowane ku Niebiosom, lub conajmniej ku Dziekanu.
Ale z pomocą przychodzi Matka Natura.
Pachnąca śniadaniem w podróży maseczka owsiana na twarzy.
Kąpiel z lawendą.
Szlafrok.
Ludzie, to działa!
No, a na sam koniec, niczym wisienka do tortu(r), mój ulubiony Argetyńczyk ze Szwecji lub Szwed z Argentyny i jego gitara. Czyli Jose Gonzales , album : In Our Nature. Ma ten sam klimat, co poprzednia płyta. Refleksyjny, ale wbrew pozorom nie dołujący. To taki smutek podszyty nadzieją. To tak jak w Zimie Muminków- boisz się Buki, ale wiesz, że ona jest poprostu samotna. A zamarznięta wiewiórka ożyje. A Włóczykij wróci.
Wróci napewno.
Tak jak wakacje.
Z tej okazji polecam - Cycling Trivialities.

wtorek, 26 maja 2009

Pieniny

Właśnie wróciłam z kosmosu o nazwie Pieniny.
Bo skoro tam inny kolor nieba, inny smak powietrza, inna woda- bardzo zimna i czysta, inni ludzie, inne myśli... to jak tego nie nazwać kosmosem?
Odezwał się we mnie zew wodnika-podróż ta dobitnie udowodniła mi, że kocham to robić. Kocham uciekać, żeby potem doceniać, że jest się już w domu.
Kiedy godzinę temu przemierzałam ruchliwe Sand City z moim ogromnym i kompletnie nie pasującym do okoliczności plecakiem, poczułam, że to jest coś, co wbrew pozorom lubię. Że lubię wysupłać się z luksusu, internetu, eko-żarcia, autobusów, ulic. Zawitać gdzieś, gdzie sklepy zamykają o 15. Gdzie rybacy łowią pstrągi zanurzeni po pas w lodowatym Dunajcu. Gdzie nogi bolą i bolą tak cudownie, kiedy z dołu widzę szczyt na, który weszłam- z wielkim trudem, ale jednak. Gdzie lęk wysokości ma posmak pięknego niebezpieczeństwa. Gdzie wszystko jest takie boleśnie monemumentalne. Wyniosłe z jedyny akceptwalny sposób. I nie wolno temu robić zbyt wielu zdjęć.




Zostałam najprawdopodobniej nieuleczalnie zarażona górami. Tru, to Twoja wina!

sobota, 16 maja 2009

To glupie.

Przebieram szmatki. Mierzę szpilki. Kupuje balsamy brązujace i poluje na tusze do rzęs.
Uczyć, rzecz jasna, mi się nie chce. Ani sprzątać.
Za to jeść czekoladę, pić raz grzane, raz mojito.
Tańczyć (na playliscie nowy Royksopp, Hed Kandi, Shapeshifters...)
Deszcz pada, a ja się uśmiecham.

Zdaje się, że znowu jestem zakochana.

poniedziałek, 11 maja 2009

W końcu

Już oddycham swobodniej.
Koniec siedzenia do 3 nad ranem przy projekcie przez ponad tydzień.
Koniec umierania na zajęciach dnia następnego.
Witajcie rozliczne wyjazdy, wycieczki, miejsca sympatyczne, słoneczne!
Integracjo witaj!
Śnie witaj!


(Wrocław podoba mi się)

niedziela, 26 kwietnia 2009

Baby, can we?






Hey baby let's get away, let's go somewhere far
Baby can we?


Wakacyjna tęsknota nasila się wraz ze wzrostem temperaturi i ilości roboty. Bo ja zawsze chcę niemożliwego...

sobota, 25 kwietnia 2009

Zmieniam się.

Pędzę przez miasto na wysokich obcasach. I bardzo lubię ich stukot.
Bywam w modnych miejscach. I popijam Sex on the beach za nieswoje pieniądze.
Zawsze mam plany na wieczór. I pomalowane rzęsy.
Dorośleje, czy raczej robię głupoty godne gimnazjalistki? Sama nie wiem.

Na marginesie tego wszystkiego pączkuje alternatywny świat - historie, które opowiadam sobie jadąc metrem. Moja wewnętrzna narracja. Ludzie podobni do tych, których spotykam codziennie. Bohaterowie prawdopodobni, nudnawi, pełni dziwactw, ale i odwagi, na którą nigdy się nie zdobędę. Oni potrafią wyrażać swoje myśli głośno. Lubią zmieniać bieg wydarzeń, pakować się w kłopoty, tak by opowieść o nich była ciekawa. Moja zaś zupełnie taka nie jest. Rozwija się powoli. Obfituje w epickie, wręcz orzeszkowskie opisy picia herbaty, męczenia się nad zepsutym cienkopisem, trwonienia czasu na facebooku. Nic takiego. Emocje stabilne. Pogoda codzień ta sama. Mycie naczyń. Ciężkie tomiszcza w torebce ze szmateksu.

Gdybym jednak tak umiała usiąść na kilka dni przy klawiaturze i dać się owładnąć tej literackiej rzeczywistości...
Tylko że, tony zadań, kolosów, projektów, zaliczeń, wyjazdów skutecznie trzymają mnie na tym świecie i nie pozwalają stworzyć dzieła życia. Haha. Niech żyje górnolotność. Niech żyją niezrealizowane ambicje.

sobota, 18 kwietnia 2009

Lustro

"Są takie dni, gdy nawet makijaż nie pomoże"- wyczytałyśmy niedawno z J. na empikowym magnesie. I to właśnie jest dziś. Krzątając się ze ścierką po kuchni czuję, że to, czego mi dziś trzeba to nie tona pudru, ale co najmniej kilka komplementów. Szczerych. Nawet jeśli jestem kobietą sprzatającą, polską siatkarką, obolałą studentką, a nie piękną Scarlett o zmysłowych ustach.



p.s. Nowy Allen miodzio.

niedziela, 12 kwietnia 2009

Zbiera mi się

Zbiera mi się na napisanie czegoś większego, ale powoli, powoli. Teraz delektuję się popołudniami i słucham przyjemnych rzeczy. Popijam kawę z mlekiem. Szyję. Czekam.
Waiting to be born again
Wanting- the saddest kind of pain
Waiting for the day when I will crawl away.

Może coś ze mnie wypełznie. Jeszcze nie.

Przyjemnego lenistwa życzę.
A w ramach zajączka-filmowa pisanka laureatka wykonana dłonią Toshiby.

środa, 8 kwietnia 2009

Kreatyna.

Dnia dzisiejszego wysiałam, poprzesadzałam, poprzestawiałam, poprzycinałam wszystko, co się dało na mym paskudnym północno-wschodnim balkonie. Poproszę o designerskie ogrodniczki. I łopatkę.
Chciałam podziękować tym, którzy administrują sytuacją pogodową- poprawiacie mi humor i sprawiacie, że moja bazylia rośnie!
Jest doskonale.Czuję się kreatywna aż do bólu.
Wiosna- ot co.

wtorek, 31 marca 2009

Szczęście

Doskonale jest. Słońce. Nowe buty. Dj Shadow. Perspektywa świąt. Nie mam aż siły pisać. Jestem w euforii.
No i jeszcze to. Cudowna piosenka.

sobota, 28 marca 2009

...lub skonsultuj się z...

Ha. Pomimo nawału rzeczy do zrobienia beztrosko poczytuję "Kwiat Kalafiora", wpatruje się w słońce, przesadzam kwiatki ubrana w kosmiczną srebrną kamizelkę Tosziby, popijając popołudniową kawę odkrywam...że ja jednak to wszystko uwielbiam.
Tak. Pomimo wracania dzień w dzień ok 21, pomimo bezowocnego błagania Absolutu, by uczynił dobę dłuższą o co najmniej 12 godzin, pomimo hektara kalki, hektolitra łez i co najmniej kwintala krwistego mięsa , którym to obrzucam co dzień Buraczaną Uczelnię, muszę przyznać...że kocham to, co robię.
Nie mogę się doczekać kolejnych wyzwań. Podlewam nadproduktywną glebę mojego umysłu urojeniami o przyszłych realizacjach. O tych szafirowych kanałach zagłębionych w jasnym piaskowcu. O tym orzechowym drewnie przy granitowych płytach. O kaskadach macierzanki w ciężkich donicach, o domach zazdrośnie oplecionych czerwonym winobluszczem. O wielkich trawiastych powierzchniach na których będę ćwiczyć fikołki.
Coś mi się zdaje, że jestem uzależniona od architektury krajobrazu. Więc gdybyś kiedykolwiek chcieli spróbować...przeczytajcie ulotkę informacyjną lub skonsultujcie się z psychoterapeutą, ponieważ ten kierunek niewłaściwie stosowany może powodować poważne uszczerbki na umyśle.

czwartek, 26 marca 2009

Tęsknota za wakacjami

A to oto jej objaw- kupuję letnie spódnice.



wtorek, 24 marca 2009

Tracę cierpliwość

Tracę cierpliwość pogodową. Ciśnienie 990 hPa przygniata mnie do ziemi niczym 10tonowy odważnik spadający na kojota w kreskówkach ze Strusiem Pędziwiatrem. Smętnam. Nie dowierzam prognozom długoterminowym. Obsesyjnie boję się korków.
I mieszkam w igloo.
.
Tak wygląda moje okno w tym momencie.
Gdybym miała narty, wyszłabym na dach pojeździć. Może nadarzy się jakaś foka na kolację...

niedziela, 22 marca 2009

Co słychać.

Oczekuję wiosny i nie śpię po nocach.
Tępię literówki i anglicyzmy w wypowiedziach Krzysztofa M.
Tęsknie do wolnych, beztroskich weekendów.

Nie jest dobrze.

piątek, 13 marca 2009

tak chcę.

Ja mam piżamę w białe kwiaty
Ty w białe masz samoloty
I nie robimy dzisiaj nic
Chce tylko z Tobą żyć

Takie poranki są w soboty
kiedy świat jest nasz
I jak się czujesz kiedy
latasz w tej piżamie
Lubisz ją za taki poranek
(...)
Soniamiki-Piżamka


Moje marzenie.

wtorek, 10 marca 2009

Poznań miasto doznań.


Po bardzo przyjemnym wielkopolskim cast away, stwierdzam iż:
-lubię sushi, a zwłaszcza imbir i ryż z sezamem.
-lubię nocno-wieczorne spacery.
-lubię poznańskie parki.
-lubię spontaniczne wydawanie pieniędzy na przepyszne, włoskie żarcie.
-lubię szwendać się o tak i beztrosko bujać w białych obłokach na niebieskim niebie (podczas gdy w stolicy deszcz ze śniegiem)
-lubię Palmiarnię, w której ciepło i tropikalnie
-lubię kabiny prysznicowe
-lubię późne śniadania
-lubię głoskę rz
-a słowem jogurt można zastąpić wszystko.
-i stwierdzam też, że czasem coś, co wygląda z zewnątrz jak zaawansowana Praga Północ, może okazać się sympatycznym, zielonym, pustym hostelem
- i stwierdzam, że szwedzkie stoły bywają za niskie.
Pozdrawiam Krzysztofa, przyszłego gwiazdora polskiego dziennikarstwa radiowego.

środa, 4 marca 2009

Where is my mind?

Studia całodobowe powodują zaburzenia świadomości. Po 12 godzinach w szpitalnych korytarzach Buraczanego Uniwersytetu, z mózgiem pełnym kolorowych kresek, oznaczeń geodezyjnych, wzorów na beton czy zbiorowisk borów suchych, zasiadam przy biurku by...Oglądać po raz miliardowy cholerne mapki, by tropić w nich kropki, linie, literki, oraz by pisać na ich temat profesjonalnie brzmiące bzdury.
Mam jednak bardzo dobre mechanizmy obronne- moje ciało nie pozwoli sobie uczynić krzywdy. Ogarnia mnie senność. Opieram twarz na dłoniach i nagle ogrania mnie niesamowite zdumienie, ze to na prawdę MOJA twarz! Jak dziwnie zastanawiać się do kogo należą chude policzki, wystający podbródek, zimna skóra. Palce jej nie poznały, co więcej i sama właścicielka poznała palców! Obcy ślad szorstkiej obecności pod okiem, koło nosa.
Nie mam świadomości siebie. Rozpadam się na dwa kawałki- umysł, który rwie do przodu i pracuje jak na pseudoefedrynie, oraz ciało- 50 kilo tęskniące za łóżkiem i świętym spokojem.
Muszę poszukać konsensusu.
A póki co: With your feet in the air and your head on the ground...Nucę i marzę, by znowu obejrzeć Fight club . Wogóle...oglądać bezkarnie. Spać. Jeść. Pić. Ot tak, dla przyjemności.

poniedziałek, 2 marca 2009

Zemsta



Oto zemsta wiosenna, za pupę na blogu tego pana.

piątek, 27 lutego 2009

Tonę

Tonę w samozachwycie nad własną osobą - siedzenie do 1-2 w nocy nad projektami zaowocowało zaskakującym wnioskiem, do którego doszłam dziś w tramwaju. Otóż- mam wolny weekend. Wszystkie pilne rzeczy zostały wykonane. Dzięki temu mogę kultywować małe przyjemności takie jak:
-jazda starym, czerwonym tramwajem (przez którego przybrudzone okna oglądam sobie miasto i snuję dalekosiężne plany)
-wwąchiwanie się w poduszkę o poranku (lubię zapach pościeli i korowe wybrzuszenia na jej powierzchni)
-niespieszne śniadanie w szlafroku (grzanka z chleba orkiszowego, biały ser, miód z Warmii)
-makijaż robiony tylko dla samej zabawy kolorami (szary, niebieski, fiolet - ulubione ostatnio)
-herbata zielona spożywana w ilościach hurtowych pod kocykiem takoż zielonym
-radio nucące sennie (102 fm polecam)
-pogaduszki kobiece o tajemnicach alkowy (strasznie się ciesze z odnowionej relacji, gdyby jeszcze gg tak się nie zacinało...)
-oglądanie Dr House'a (już rozumiem czemu niektórym zebrało się na sarkastyczność)
-przeglądanie blogów fotograficznych i ciuchowych, co (niestety, Krzysiu) utwierdza mnie w przekonaniu, iż pomysł zostania krawcem nie jest zły, a moje pomysły ubraniowe wcale nie są takie zwariowane.
Oto dowód:

Też mam takie rękawiczki. I to hand-made!

-poza tym, podążając za Lady Aldonną, zastanawiam się nad wykonaniem serii poduch. Albo co najmniej zamówieniem takich u w.wym. Mistrzyni Poduszczanej.
-i jeszcze wspominam sobie dzisiejsze przyjemne przedpołudnie na Pradze (bez wdawania się w szczegóły;)
zero nauki. 100% radości życia.

czwartek, 26 lutego 2009

poniedziałek, 23 lutego 2009

Narzekam

Niniejszym oświadczam, iż
pomimo ślicznego ciemnozielonego golfika wygrzebanego z czeluści szafy i brązowego paska do tego
pomimo smacznego śniadanie
pomimo doskonałej proporcji kawy do mleka
pomimo tego, że spałam 6h a nie 3 -4 jak zwykle
pomimo tego, że nareszcie na projektowaniu dostałam konkrety i terminy
pomimo sympatycznego Krzysztofa
pomimo termosu z herbatą Earl Grey...
jest do dupy.
Bo korki.
Bo Piaseczno cholerne.
Bo się spóźniłam.
Bo jestem ciągle głodna.
Bo zmarzłam.
Bo czeka mnie jeszcze 7h na placówce Buraczanej.
Bo jest zima- i w tym tkwi problem.I mam serdecznie dosyć.

A, i jeszcze post mnie wkurza. Wielki Post.

sobota, 21 lutego 2009

Magiczne słowo.

Czaruję się, że są jeszcze ferie, więc olewam obowiązki, czytam, szyję do nocy (irytując przy tym zapewne moją disko-sąsiadkę, która w ramach rewanżu budzi mnie o 9.30 nową dziesiątką hitów radia Eska), smarkam sobie donośnie i maluje usta czerwoną szminką.
Oraz słucham Caravan Palace wygranego od ukochanego radia PIN. Dzięki retro-swingowym kawałkom wpadam na pomysł jak ubarwić sobie wieczór spędzony z przymusu z Antoniną. A Antonina będzie fotografem. Ot co. Więc drzyjcie przeciwnicy alternatywnych sesji zdjęciowych w bajecznych ciuchach ze szmateksu.

Jak narazie magiczne słowo na dziś, to LENISTWO.

poniedziałek, 16 lutego 2009

When You're Going To San Francisco It's Nine In The Afternoon

Ferie w sposób nieubłagany zbliżają się do tragicznego końca, obwieszczanego przez kolorowe rubryczki nowego planu zajęć. I znowu sobie zadaję pytanie: jest-li to dzienne to me studiowanie? Albowiem trzy dni w tygodniu spędzać będę całkowicie (tzn. od 8 do 20) w szpitalnie nieprzytulnych wnętrzach Buraczanej Uniwersytetu (Powiadają bowiem, że w nazwie szkoła główna, ale status ma, Szanowni Państwo, uniwersytetu.Ha.ha.ha.). Niech to szlag. Zacytowałabym Kolegę od Liści Klonu- on się wyraził dosadniej... Zatem czekają mnie upojne powroty do domu przez nocną Warszawę, a w Sand City [śmiech], będę w okolicach w.wym. Nine in the afternoon.

A teraz słowo wyjaśnienia, co takiego mi odbiło. Otóż, przedsięwziąwszy spontaniczną wyprawę do Nadmorskich, nasłuchałam się nowych dźwięków. Nieskrępowana niczyim karzącym spojrzeniem, nie wytykana kształtnym palcem Krzysztofa M. za zbytnią alternatywność, wchłonęłam za pomocą łącza USB dużą ilość całkiem sympatycznej muzyki w postaci nowego Panic!a (oraz trochę starego dla kontrastu). Hopsająco-skocznie-uśmiechowa piosenka Nine In The Afternoon umilała mi sardynkową w formie, a polityczną w treści, podróż z miasta A do stołecznego miasta B z prędkością 50 km/h, wiedząc, że odległość wynosi 449km. Prościej- 8 godzin z paniami wracającymi z uzdrowiska.
Po 2 godzinach, między stronami, które początkowo w ciszy studiowały stosowne gazety (po lewej Gazeta Wyborcza, po prawej Nasz Dziennik, po obu- Teletydzień), nawiązała się kontrowersja. Nie wiem od czego się zaczęło. Nie wiem na czym się skończyło. Gdy tylko usłyszałam hasła : Solidarność, prawda, radio Maryja...Momentalnie zwiększyłam głośność. Biedny Brian Molko musiał stać się instrumentalnie potraktowanym zagłuszaczem. Jeszcze nigdy Infra Red nie brzmiało tak wyśmienicie. Niestety, poprzez bardziej balladowe bootlegi z koncertów Placebo bezwstydnie prześwitywał Palikot, siostry betanki i pary bez ślubu. W panice zaczęłam przerzucać foldery. W tym czasie do warowni mych uszu zaczął dobijać się ojciec Rydzyk, jego konto, pieniądze stoczniowców, a po chwili...Zakwestionowana Teoria Ewolucji! Błagam- szeptałam czule do skradzionego Toszibie odtwarzacza mp3- coś głośnego i radosnego. Szybko! I oto jest - słodkie dźwięki ze zdartej płyty...
If you're going to San Francisco

Be sure to wear some flowers in your hair

If you're going to San Francisco
You're gonna meet some gentle people there

I nawet spomiędzy pomorskich pagórków zaświeciło słonce. Uśmiechnęłam się szeroko do pani oburzonej, że misiowata obrończyni Prawdy i Matki Bożej (różowy lakier, satynowe spodenki i białe kapciuszki) zarzuca jej brak kultury. No, ależ...Taki urodziwy krajobraz. Taka radosna muzyka. Taki pełny termos. Taka torba pełna nowych szmteksowych znalezisk! Dzięki Ci, Dobry Boże, że stworzyłeś Młodsze Siostry O Dobrym Guście Muzycznym i ich Dwugigowe Empetrójki.
Byłam oto dziecięciem-kwiatem zachwyconym pięknem zimowej krainy, zasłuchanym w delikatne brzmienie gitary, łapiącym słonce poprzez klejące się ogólnopolskim brudem szyby, i fotosyntetyzującym radośnie.
Odwróciłam się do okna, gdzie w kąciku sześćdziesięcioletnia kuracjuszka odsypiała dwa, prawdziwie rozrywkowe tygodnie w domu zdrojowym Perła, i zamknęłam oczy. Dwie hippiski w pociągu relacji Kołobrzeg-Kraków śniły o tym, by gonić białe króliki.

Ścieżka dźwiękowa
Panic At The Disco - Nine In The Afternoon
Placebo -Infra Red
Scott Mackenzie - San Francisco
Jefferson Airplane - White Rabbit

wtorek, 10 lutego 2009

...to be with you


Milion lat minęło chyba, a i tak poczułam się jak w czasach zamierzchle licealnych, kiedy pisałyśmy do siebie głupoty w zeszycie, albo malowałyśmy cienkopisem po rękach. Sentymentalnie, słodko, szalenie. Zawrót głowy. Okrzyki. Zachwyty. Komplementy. Sekrety. Babskie gadanie, które zazwyczaj jest nie do zniesienia. A jednak! Magia piżamy i kredki do oczu. Magia hihotu pod kołdrą o 4 nad ranem. Plany. Wspomnienia. Ten, kto wymyślił przyjaciółki powinien mieć gigantyczny pomnik na Pl. Defilad i darmowe drinki w Underze.

A właśnie! Pierwsza wyprawa do osławionego Undergroundu kilka dni temu okazała się być doprawdy przezabawna. Stosowny bifor, strój może nieco mniej stosowny (wszystkie imprezowe bluzki, które widuje w sklepach mają niewyobrażalne wręcz dekolty, ukazujące smutną prawdę o moim układzie kostnym i niedoborze tkanek miękkich...a więc nie noszę imprezowych bluzek i już), ale humor wyśmienity.
Oczy szeroko otwarte, bujający się krok, uśmiech jako jedyny atut chudej kujonicy w okularach. I to jedyne w swoim rodzaju uczucie, że it's my party , i że jestem Królewną na tym dansingu. Chwile, w których chce się wołać niczym Leonadro Di Caprio w na dziobie Titanica. Kiedy chce się więcej i więcej, a świat kręci się wokół ciebie. Barman uśmiecha się promiennie i dokłada kolejną cytrynę, a w lustrze przegląda się zupełnie inna dziewczyna. Nawet makijaż się jej nie rozmazuje i wcale nie jest bocianem w fabryce kieliszków. Wtedy wątpliwa jakość muzyki, powietrze w 100% nasycone śmiercionośnym dymem, albo dwumetrowi Szwedzi, zupełnie nie przeszkadzają.

Bzdura. Głupota. Czyste szalenstwo. Ale co z tego? Mózg mi się od tego nie skurczy! Nie stanę się różowolicą ćmą klubową, która jara vouge'i i sączy kolejnego drinka kupionego przez czterdziestoletniego bankiera. A mam oderwanie od rzeczywistości, carpe diem, radość życia i, przez te pięć minut, gdy na mnie patrzą, samoocenę na poziomie Mount Everest. To terapia.

niedziela, 8 lutego 2009

Przyjemności i udręki



Przyjemności to kaszubski kubeczek z kakao o 10 w sobotę. Przyjemności biografia Audrey, jej piękne sukienki, jej oczy spoglądające na mnie ze ściany, nowa kredka do oczu, różany płyn do kąpieli, ciepły, pachnący wiatr gdy idę w ulubionym płaszczu przez warszawski Manhattan (Wołoska i okolice), magiczna cisza i spokój dzielnicy Włochy. Przyjemności to też trzy wódki wypite bez konsekwencji, Spice Girls odtańczone z maską wenecką na twarzy, spojrzenie notorycznego podrywacza, który uparł się, żeby mnie zatrzymać na imprezie. Tak, wiem, słyszałam, że on tak do każdej dziewczyny...ale chociaż mam świadomość, że nie jestem od żadnej z nich gorsza. Przyjemność to oswojenie autobusów nocnych, które były dla mnie do niedawna czymś na podobieństwo Czarnych Wołg wypełnionych pijanymi zboczeńcami. A to tylko wędrowcy do świtu. Przyjemność to spanie do południa. Słońce za oknem. Pościel, w której leżeliśmy całkiem niedawno. Przyjemność to sesja zdjęciowa pod tują w parku.

Udręki to porażka projektowa i 3,5 dane z łaski za moją kilku miesięczną pracę. To brak wpisu i konieczność żebraczego oczekiwania pod gabinetem. To brak pieniędzy na telefon, nowy sprzęt muzyczny i szpilki. Brak pieniędzy na wyjazd z Tobą. Nieumiejętność jazdy na nartach. Opuszczenie i brak pomysłu na ferie. Słone łzy popołudniu. Zawirowanie w głowie. Kurs franka 3.15 pln. Polacy ginący gdzieś w świecie. Bóg, który smuci się jak na mnie patrzy, a jednak mi pomaga.

sobota, 7 lutego 2009

czwartek, 5 lutego 2009

Je je je

Pomimo rozlicznych obaw o stan podłogi, księdza chodzącego po kolędzie i braku kasy...Udało się;) Urodziny po prostu cudowne! Świetna zabawa, a zniszczeń praktycznie brak (pomijając zniszczoną wątrobę moją i gości). Teraz część mniej przyjemna- sprzątam, myję odklejam od podłogi, wynoszę śmieci itd itd Ale warto było. Więcej takich eventów poproszę.
A teraz czas na kącik!
Wielkie buziaki i przytule mają:
Krzysio-za świętą cierpliwość to mojego przyczepiania do uszu dziwnych rzeczy, za wynoszenie , wnoszenie, podłączanie, okrywanie, podawanie...
Dorotka- za krojenie, mieszanie, podjadanie i piękny kolor paznokci i za to, że jest Odźwiernym Roku (Nie znam Cię, ale Cię wpuszczę.)
Olga- za to w końcu wiem kim jest ta legendarna Olga W. ;D Jak również za pomoc i wprawne udawanie pani Kmicic przy wykonywaniu koreczków serowych.
Katarzyna - za dzikie baunse i za nieprzyzwoite rozpijanie nas, a także za Bogumiła/Bogusława czyli mojego drewnianego przyjaciela.
Dżulija - zawsze się dobrze z Tobą szaleje na parkiecie oraz za czekoladowe wspaniałości...
Agnieszka - za rozmówki babskie na przystanku (mam nadzieję, że dotarłaś bezpiecznie;)
Kask- bo upiekła najpyszniejsze ciasteczka jakie jadłam!
Kasia i Świstak- za dzielne boje z drogami jednokierunkowymi i za pyszne ciasto i za pachnące cuda.
Karola- za picie doskonały sposób na picie wina
Alex- za przybycie pomimo sesji.
(i za biografię Audrey Wam dziękuje...jest piękna!)
Darii-z a wspólny, bolesny poranek. I popołudnie. Ech...Zgubne skótki picia wódki!
I jeszcze całemu mnustfu ludzi, którzy przyszli i się świetnie bawili.
DZIĘKUJĘ!

piątek, 30 stycznia 2009

I tak dziwnie

Chęć do nauki zupełnie mi przeszła. Wszystko mi pachnie zakuwaniem historii za czackich czasów BB. Ble.
I rozmyślam wciąż i całą jestem oczekiwaniem.
I dziwnie mi. Nierozsądnie. Czaso-trwoniąco.
Trudno. Jak zwykle trzeba się wziąć w graść...

czwartek, 29 stycznia 2009

o, jakie lśnienie!

Kobieta- głosi matematyczny kwasik- jak X , zmienną jest. A święta prawda. Oglądam sobie Holiday, albowiem potrzebne mi było coś co nieco śmieszy i ma dobre zakończenie. I bez Meg Ryan, poproszę. Z jakimś ciachem. Tylko nie Tom Hanks. On nie jest ciachem. Za to Jude Law (nie dorastający Nortonowi do pięt w chłopięcym wdzięku, ale jednak, ten akcent, oho!) należy do wyższej półki wyrobów cukierniczych. Takie ciastko francuskie z wiśnią. Nie to samo co świeżo wypieczony pączek z marmoladą wiśniową, albo kajmakowe z orzechami, tudzież szarlotka z lodami waniliowymi...ale dobre i to*. Wszystko miało być w nagrodę. A więc tak - wino, hrebata, ciastko francuskie vel Mr Law (Nomen-omen, Krzysiu;)
I słodzą sobie kokosząc się w pościeli, albo odnoszą sukcesy stąpając po czerwonym dywanie...
A mnie piorun w szczypiorek. Stwierdzam z cała stanowczością Eklezjasty- Marność nad marnościami! Albowiem ja, niżej popisana Marta Maria Helena Szczęsny jestem milijiard razy szczęśliwsza. Bo ja, jestem na prawdę. I moje życie, to nie komedia romantyczna, tylko najprawdziwsze zdarzenia, które miały miejsce w zadupnym, zimnym kraiku w okolicy Rosji, Niemiec...Bóg raczy wiedzieć gdzie dokładnie. I oto jestem i sama piszę scenariusz na największy hit ekranu wszech czasów. (O ile świat istnieje. Powinnam się nad tym zastanowić w drugiej kolejności. Bo jeśli istnieje tylko Martix? ...Oh, Whatever.)

Banał, banał, banał- Pieczętuje mnie Wyimaginowane Widmo Prof. Żabińskiej. Aż czuję te groźbliwe perfumy w mym przytulnym pokoiku. Nie ważne. Stan emocjonalny był niezaprzeczalny. Nerwy ze mnie zeszły, mogę cieszyć się swą egzystencją do czasu następnego popadnięcia w ponury neokonfucjonizm. No. I właściwie to chciałam rzec- radość i zadowolenie najedzonego futrzaka w wymoszczonej liśśmi norce spłynęło na mnie i niech tak trzyma.

Po chwili.

Uśmiecham się szelmowsko. Norka? O nie!
Bad girls, talking 'bout the bad girls.
Słucham jakiś jamajskich klimatów dyskotekowych marząc o jakimś szalonym tańcu w mym salonie. Już wkrótce. Rozkręcanie zabawy. Jak ja tego potrzebuje!
Bujam się, wywijam porzuconym jakieś dwa tygodnie temu w kącie pokoju stanikiem. I jestem king of dance hall. Owijam się wokół szafy i puszczam oko do sufitu. Co z tego, że jestem bladą europejka w piżamie? Tańczę. Jest dobrze. Znowu. Euforia. Euphorbia myrsinites.Ozdobne żółte przykwiatki, kobiercowy pokrój, dobra na skalniak. Ops. Sorry. Mózg mi uchem wypływa.

Dobranoc. Radosne dobranoc.

*)Panie K., gdybyś miał jakieś wątpliwości- Tyś i tak najlepsze ciastko. Tyś tort z ciemnego biszkoptu z kremem cytrynowym udekorowany kokosem i połówkami cytryn. Tyś jest!

środa, 28 stycznia 2009

Wielkie Uf!

Jestem bardzo, bardzo szczęśliwa, że już po tym, co najstraszniejsze. Nie ważne czy zdałam, czy nie, ale wiem, że mam na to duże szanse. Uskrzydla mnie myśl, że teraz już tylko przyjemnostki. Do nich zaliczają się:
-malijska muzyka: bardzo szczęściodajna, energetyczna- aż mi się chce podskakiwać w autobusie
-pyszne rzeczy, takie na przykład jak sałatka z krewetek i awokado (Krzyś;)
-fajne filmy
-buty na obcasach, które kupię sobie, jeśli zdam egzamin z zielska.
-rodzice nad morzem = wolna chata;D
-4 lutego- impreza urodzinowo-posesyjna (z okazji urodzin, po sesji, na mojej posesji)
Zapraszam;)

sobota, 24 stycznia 2009

Drogi pamiętniczku

July 15th, what a night...

Doprawdy. Ja chromolę wszystkie egzaminy. Całą naukę. Mam gdzieś zimną Warszawę i paskudne Miasto Piaseczno. Olewam katar, gorączkę, chrypkę...
Life's a beach. Cynamon, pomidory, wino mołdawskie, świeczki, i ta Twoja koszulka. Szczęście bezkarne. Kołdra. Granatowe prześcieradło. Spadające komicznie pończochy, wisiorek zaczepiony o guzik poduszki. Instrukcja obsługi. Twój cień i zimne stopy. Sen z gorączką, ale słodki...Wspólne śniadanie. Ciepły samochód. Tylko to się liczy.
Beztroska:


Bujam w obłokach i wcale mnie tu nie ma.

środa, 21 stycznia 2009

Składowe

Części składowe dnia dzisiejszego, 21 stycznia 2009r.
-Poranek w wersji mute - gardło wysiadło. Nos też. Termostat podkręcony.
-Parasolka wzięta namarne. Deszczu brak.
-Ludzie gadający o pszenicy durum. Oes, gdzież mnie zawiało! Ja, Rzężąca Alternatywa, wśród rolników-in-spe.
-Perfidia i hańba na zaliczeniu z budownictwa u Dziadka Bogumiła- tak to jeszczem nie ściągała.
-Ratownicza aspiryna od Uśmiechniętej M. (dzięki!!!) popita sokiem grejfgrutowym, który smakuje jak marzenie o lecie.
-Dziadek Bogumił again, który przy wpisach okazał się być Bogusławem...
-Kable i telewizory w sklepie, który krzyczy o promocjach z gigantycznych głośników. Chcę Drukarkę , bardzo chcę!
-Koszulka z dbeściarskim tekstem w najlepszym szmateksie świata- 3,50 czerwono-białej rozkoszy.
-Klej, taśma, ołówki i noc.
-A ponad wszystko: Chusteczki, ChusteczkiChusteczkiChusteczkiChusteczkiChusteczki....AAAA psik.

wtorek, 13 stycznia 2009

Brand New, You're retro.

Sny narkotyczne od srebrnego spray'u. Szybuję nad ulicą na czarnej teczce. Rechot dziki. Stary satyr pląsa na ośnieżonej łące wśród rozpustnych studentek przyodzianych w taśmę klejącą i kalkę techniczną. A ja śpiewam :
Bullet to the head.
Bullet to the head, do you think I's joking?
What the fuck are you doin'?

I lecę dalej.
Sesja-depresja.
Marta-z-myśli-wytarta.

środa, 7 stycznia 2009

Oczy Edwarda

I znów wyglądam jak cały fight club razem wzięty i Edward Nożycoręki na dokładkę.
Ale umiem zaprojektować drogę i dwa place.
Ha.

poniedziałek, 5 stycznia 2009

Narcyzm.



Moje dziwne foto.
Podoba mi się narcystycznie.

Lubię poniedziałki.

sobota, 3 stycznia 2009

Nihilizm

Zawistne słoneczko zimowe budzi mnie ze snu całkiem przyjemnego. Nie wiem o czym, ale pamiętam, że wrzucałam do umywalki dwa papierki po lodach, dwa puste pudełka nie wiem po czym, dwa widelce, dwa...Wszystko w tym śnie było do pary, toteż jakież było moje zdziwienie, gdy obok siebie w ten mroźny poranek znalazłam jedynie pluszowego ryjka- moje muminkowe alter-ego.
Właściwie nie. Nie byłam zdziwiona, tylko lubię to wyrażenie jakież było moje zdziwienie. Takie gawędziarko-pisarskie wtręty są przyjemne. Ale t nie prawda. Zawsze budzę się sama, lub co najwyżej w towarzystwie małpki, zebry, misia, albo w.wym. ryjka. Takie życie niesamodzielne prawie dwudziestolatki (ostatnio ludzie mi wypominają wiek. Nie wyglądam wszak!).
Tak oto rozpoczął się dzień 3 stycznia 2009.
Chociaż właściwie, literalnie, zaczął się on o tzw 12 a.m., na dywanie, w mieszkaniu przy ulicy T. I zaczął się on w towarzystwie znacznie lepszym niż ryjek. U boku miałam bowiem doborowe towarzystwo damskie w postaci Pani Domu*, Co Potrafi Grzanie Wino i Ma Krecika Na Lodówce (jeee!), oraz mnustfo zacnych mężczyzn: K., któremu nic tylko peany pisać i poematy, A., który zalicza się do wiecznotrwałej grupy ludzi "smyczkowych" (a z nimi zawsze i wszędzie), a do tego Brada Pitta o nienagannej klacie i Edwarda Nortona (po obejrzeniu filmu wszedł do ścisłej czołówki mego Rankingu Ciach Srebrnego Ekranu, nie deklasując rzecz jasna Boskiego Johnego, ale jednak...Nic nie poradzę na mój pociąg do chudzielców;). Oglądanie Fight Clubu było doskonałym początkiem dnia. Nieco tylko dekadenckim. Wybuchowym. Pokręconym. Wyrąbanym, że tak powiem, w kosmos. Nihilistycznym. NI-hilistycznym.

Dlatego także nie zdziwił mnie ani widok rozmemłanej pościeli o 9.30, ani także moja własna twarz w lustrze ukazująca doskonałą mieszankę efektu bólu głowy i bólu duszy.

Głowa od wina zapewne. Dusza od filmu zapewne.Syndrom Pocotowszystko ogarnia mnie częstokroć po takich seansach. Prawdziwy weltschmertz XXI w. Doprawdy. Do tego swędział mnie sweter, wkurzały skarpetki i Skaldowie wołający z ekranu, że anioł stróż wszystko za ciebie zrobi i nie martw się bo Bóg jest miłosierny.
Oby był. Tylko błaaagam, czemu tak głośno?!
Włączywszy gramofon Artur, śpiewam Sound of Silence oraz Hazy Shade of Winter . Zastanawiam się kiedy przestanę pobolewać i zrzędzić, i kiedy w końcu wezmę się do roboty. Ale czy się wezmę? Może po prostu wszystko oleję? Czy potrafię? Trzeba umieć walczyć ze sobą na pięści, kiedy się ma tak silną osobowość. Nawet nie sądziłam, że aż tak silną.
Moja dekadencja przegrała. Idę ścierać kurze.

*)W domu tym czułam się zupełnie jak u siebie, nie wiem czy było to widać, ale było naprawdę miło;)

czwartek, 1 stycznia 2009

o ou.

W zeszłym roku ludowe przesad, że jaki sylwester, taki rok, sprawdziło się w 100%. Sylwester z przepaloną podłogą, psią kupą na dywaniku, dziwnymi ludźmi niewiadomoskąd (czyli generalnie: porąbany), spowodował najprawdopodobniej, iż rok 2008 był dokładnie taki: porąbany.
Stąd mam nieco obaw odnośnie mej przyszłości w roku 2009. Wczorajsza zabawa nie była szampańska. Była wódczana. Wódczana z colą. Wódczana z sokiem. Wódczana zapomyślnośćwnofymroku oraz zazdrowiepięknychpań. A następnie impreza przerodziła się w zabawę pod hasłem 'Ja zajmuje łazienkę!'. Poza tym wszystkim, unoszący się w powietrzu zapaszek bigosu i kiszonych ogórków ('To bigos? Ofu! Łazienka wolna?'). Nie wspominając już o kotach, kotach, które poza swędzeniem i kichaniem, powodowały ogólnoludzkie rozczulenie ('O jakie słodziaki!').
Kotylol- 5mg dożylnie poproszę!
Niniejszym z tego oto kącika chciałabym pozdrowić:
-Krzysztofa M, który bardzo dzielnie ratował moją reputację, oraz koszulkę przed kompromitacją i zarzyganiem.
-Olgę, za ogranizację imprezy, mega stylowy gorset i niebywałe komplementy;D
-Aldi, która była dziewczyną z naszego pueblo oraz jej Mężczyznę, który wie jak człowieka nakłonić do picia.
-Stawika, za długą rozmowę (nie pamiętam o czym, ale z pewnością była to dyskusja na poziomie) oraz za podwózkę pomimo ciężkiego poranka, oraz za kotylol.
-Kobiety rozliczne, z którymi posypiałam na łożu malżeńskim.
-Alexa i Karolę, pod którymi spaliśmy przez pewnien czas:P
Wogóle było śmiesznie jak nigdy. I pijacko.
Buziaczki koffani. Hepiniujer.