Jak donoszą niezawodni Amerykańscy Naukowcy, kobiety w pewnych fazach cyklu potrafią wykazywać rozchwianie emocjonalne podobne do tego, jakie zauważa się w obszarach podkorowych schizofreników paranoicznych.
Budzik ponownie bezskutecznie śpiewał mi, że Mozart pisał bez skreśleń i, że come to L.A. for fun, ażeby pozbierać plastikowe słoneczniki z głowy Twojej wielki kwiat, i że Furluayas bou (cokolwiek to znaczy w pięknym języku węgierskim). Ręką błądzę po nocnym stoliku (który w rzeczywistości jest tarasowym stolikiem na drinki) i uciszam to poranne varietas delectat. Zasypiam znowu, bo chyba byłeś w tym śnie taki ...mmm. No ciacho, jak to mówią, do schrupania. Pokręciły mi się w mym posępnym czerepie wspomnienia dziecięco-gimnazjalne, rozmowy kumpelskie (Axss, powinieneś być specem od PR!), plany ciemnonocne i pustodomne- wyszedł koktail w którym chciałabym pływać do południa.
Ale nie można- czekają mnie moje drogie przyjaciółki, koffane krejzolki- Rozwój i Samorealizacja. Zbieram się chaotycznie. Robię kolaż ze swoich kończyn, tostów z masłem orzechowym i dżemu bez cukru, dźwięków radia PiN, zapachu zimy i szamponu grejpfrutowego, bordowej wełny na rękawiczki, pochmurnego światła laptopa...
Wypadam z domu w mżawkę i już wiem, że uciekł mi autobus. Huham mrozem w rękawiczki, czekam, smęcę, połykam zieloną pigułkę, która obiecuje ukojenie i uwolnienie od paskudnych mechanizmów pieprzonej, babskiej fizjologii. Gdy nareszcie podjeżdża Ikarus zwany pożądaniem, wciskam się na chama między pana z teczką a szybę i tak lubo zgnieciona czytam o parterach renesansowych i znowu zasypiam, a z kącika ust z całą pewnością leci mi strużka erotomańskiej ślinki.
Budzę się na Ursynowie, wybiegam, mijam ulubiony jarząb szwedzki, czerwoną zjeżdżalnię i czerwony samochód w kąciku między blokami, pędzę do mych drogich kompanek. Wiatr wwierca się pod płaszczyk grzecznej pensjonarki, gdy mijam na kampusiu studentki mej zacnej placówki przyodziane w szpilki i kuse kufajki z futerkiem. Nie jestem trendy.
Wiercę na twardym krześle w auli, nic nie rozumiem, ręka odpada, w brzuchu mam apokalipsę, w głowie pustkę dzwoniącą łacińskimi nazwami roślin, a wektory sił wyboczeniowych kują mnie w oczy. Jak ja nienawidzę środy. Nienawidzę być kobietą . Nienawidzę grudnia. Niech mnie ktoś przytuli. Głodna. Daj na kawę. O nie znów zgubiłam. Chyba nie idę...Ale ten koleś jet głupi. Błagam!
Do domu do domu do domu. Płaczę w autobusie, bo nie mogę wbić paznokci w metalową poręcz, a ci pieprzeni szowiniści z laptopami Della drzemią wygodnie, podczas gdy ja umieram z bólu i odbija mi się ibupromem. Pieprzyć takie równouprawnienie!
Kanapa, herbata. Dobranoc.
Ale zaraz z co z Rozwojem i Samorealizacją?
7 komentarzy:
hah, zajebista notka:]
W kuśkę. Strasznie mi się podoba!
oja;D
solidaryzuję się z Tobą :) a już tak w pełni pełni zsolidaryzuję się za jakie dwa tygodnie.
przeklenstwo jajnikow.
no, bez kitu, kurwa.
;)
Refleksje Karoli Rzondzom!
Prześlij komentarz