czwartek, 25 września 2008

So I'll take that train and ride.

Pod prysznicem rozmyślam o dniu nadchodzącym tak podobnym do pozostałych. Domyślam się, że nieuchronnie zbliżający się koniec "Złotego Pelikana" Chwina spowoduje leciutką psychozę. Podobnie jak kolejny okołogrypowy sms - słyszę ten dźwięk i rodzi się we mnie nikła nadzieja, że napiszesz jakieś rozpaczliwe "Przyjedź". Ale i tak wiem, że jak większość z nich ten również zacznie się słowem "Nie...". Wychodzę z wanny i siedząc na chodniczku z balsamem w dłoni odczytuję na ekranie komórki dokładnie spisany zestaw moich obaw. Ech, ta moja ponura nieomylność. Rozsmarowuję krem nawilżający wraz z łzami rozbiegającymi się po policzkach.

Po chwili jednak zdaję sobie sprawę, że te wszystkie brednie nie mają sensu. Że to tylko złudzenia i dziwne kombinacje emocjonalno umysłowe z wpływem literatury współczesnej i meteoropatii. Podnoszę się i ubierając się w kolory sezonu, pakuję w torbę zestaw pędzli, prostuję papier, wiążę wściekle czerwoną wstążkę na różowej teczce za 6.49. Postanawiam wykorzystać zaskakująco miłą aurę i odwiedzić miejsce pełne wspomnień i akwarelowych widoków.
Zaczynam wcinać ciasto ze śliwkami, siorbać super gorącą melisę, przy okazji dopakowując do torby jabłko. Już mi dobrze. Już słonce. Już farby. Może po drodze dokupię sobie persen?

Staję na tarasie widokowym przy pałacyku i obserwuję staruszki przycupnięte na ławkach, a tuż obok nich pary nastolatków wiecznie pragnące pozbyć się wiekowych pań ze strategicznych miejsc w słońcu (coś o tym wiem...). Miasto żarłocznymi, skorodowanymi zębiskami bloków wchłania kolejne kęsy porowatej materii drzew...ale robi to tak pięknie! Wypiętrzone ponad zielone kopuły pasiaste kominy i twarde bryły domów tworzą dziwaczną i sprzeczną wewnętrznie harmonię. Naiwnie zachwycona opieram twarz na dłoniach i nasiąkam kolorami. W uszach fałszuje sobie uroczo The Kooks. Idealna ścieżka dźwiękowa do tego słonecznego ukojenia, zażegnania masochistycznych demonów i wymyślonych kłopotów. Słucham "Tick of time" raz za razem z przerwą na Herculesów i popadam w twórczą euforię. Przestaje mnie interesować to, czy malowany przeze mnie pałacyk ma cokolwiek wspolnego z tym realnym...sam fakt malowania powoduje, że nastrój pogodnego, skandynawskiego tudzież czeskiego filmu trwa. Ujęcie pierwsze i ostatnie- dziewczyna w fioletowym szalu i tęczowych skarpetkach siedzi na ławce, słońce odbija się w oprawkach jej okularów. Robi ostatnią poprawkę na pstrokatym obrazku i uśmiecha się. Napisy końcowe. A w tle ktoś nuci...

And so I'll go, yes I'll go, so I'll take that train and ride.

Hoping I can write her a rhyme, that might stop the tick of time
Get off this situation and feel fine,
Get off this situation and feel fine.

2 komentarze:

siorb pisze...

wow. podziwiam, że Ci się chce malować... i to w plenerze.

Pasqui pisze...

jak jest pogoda, to jest całkiem miło na plenerze.