czwartek, 29 października 2009

Rewolucyjny zapał w szlafroku.

Takie dni mnie wykańczają.
Panikuję. Histeryzuję. Ludzie z politowaniem unoszą brwi. Krzywią usta. Wstyd mi. Biegnę dalej. Tylko moim własnym nogom mogę ufać- najczęściej nie zawodzą. Gorzej z emocjami.
Wychodzę ze stacji Ratusz-Arsenał. I nie wiem gdzie iść. Jak ja mam przejść? Czy jestem po dobrej stronie? O zielone! O nie- płot. Nie pójdę dalej. Tramwaj ucieka. Autobus ucieka. Jechać czy biec po pociętej torami jezdni? Może przejściem podziemnym. Popiskuję w panice jak chomik, z którego małe sadystki zrobiły laleczkę voodoo- każda sekunda spędzona w tej niepewności to szpileczka przebijająca kolejne narządy gryzonia. Piip-nereczka lewa. Piip-płuco prawe. Piip-serduszko. Koniec chomiczka.
-Ehhyhhyhyyyykurrrw!- Wyję unikając śmierci pod kołami tramwaju 36. I puszczam się sprintem godnym Usaina Bolta na spotkanie z kulturą wysoką w Teatrze Kamienica.

---
Ale to tylko taki finał dziejszych zmagań. Na początku był...korek. Jak zawsze. Nie mam już siły kreować w mym umyśle kolejnych pejoratywnych, tudzież niecenzuralnych wyrażeń określających moje cholerne Sand City. Nie mogę. Nie mam jak uciec. Beznadzieja panoszy się w mojej rzeczywistości jak ekipa remontująca kuchnię - uniemożliwają normalne życie, palą, piją po kątach, brudzą, klną, śmierdzą i kosztują, ale nie można się ich pozbyć,aż nie skończą...Lecz kiedy to będzie?
Na świętego Nigdy.
Aż mnie korci, by wziąć sprawy w swoje trzęsące się, chuderlawe łapiny. Tak, jak ta pani, o której opowiedziała mi dziś Ulubiona Mopsomanka* : kwiaty, pierścionek i pytanie na stół. Wóz, albo przewóz. Albo rybka, albo...pipka. Głąbki albo ko-pytki. Tak chcę zrobić. Bardzo chcę. Chcę, żeby moje życie biegło jak ja po warszawskich ulicach i wyprzedzało korki niesione pośpiechem godnym Hermesa. Na własnych nogach.
Oganiają mnie fale wręcz rewolucyjnego zapału i determinacji. Dalej z posad bryło świata. Cóż jednak z tego, skoro jest północ, ja kulę się w szlafroku na twardym krześle i zamiast zmieniać moje życie szukam łagonych, chilloutowych, utworów. Ale dokładnie wiem co bym zrobiła, żeby przejąć kontrolę nad "okolicznościami" i "szczegółami", w których tkwi diabeł.
Wybiegłabym z domu. W piżamie pognałabym na północ. Dotarłabym tam z prędkością dźwięku. Szybko wybrałabym odpowiedni obiekt. Wspięłabym się po murze jak rasowy ninja. Podważyłabym szybę okna sklepu jubilerskiego i omijając sieć zabójczych laserów, dotarłabym do odpowiedniej gabloty. O tak ten. Perła rzeczna. Zdobycz zapakowałabym w czarne pudełeczko i czmychnęła niezauważona przez nikogo. Następny przystanek-kwiaciarnia. Zapach oddychających w ciemności egzotycznych kwiatów. Życie złapane na gorącym uczynku. Słodki zapach-frezje. Do tego jakiś duży liść. Odrobinę asparagusa. Długie jedwabne tasiemki. Schowałabym je za pazuchę, by nie zaszkodził im nocny mróz.
Praga. Do Małpiego Gaju wśliznęłabym się nie budząc nawet kota, zwiniętego w swym kąciku. Wyjęłabym z zanadrza zrabowany skarb, postawiłabym go na tej ładnej szafeczce, koło budzika. Kwiaty do wazonu. Na skrawku kartki nabazgrałabym jedno słowo.
Potem w 10 sekund wróciłabym do miasta Wściekłości i Korków, ułożyła się do snu w możliwie najrozkoszniejszej pozie i czekała poranka.
A potem- długo i szczęśliwie...

Dobranoc dzieci!

*mam nadzieję, że nie urwie mi łba za takie pseudo:P

niedziela, 25 października 2009

To coś.


Publikuję cudze zdjęcie.
Publikuję cudne zdjęcie.
Ono pokazuje to coś.



Dzięki Aldonna! To trafi do rodzinnego albumu!

poniedziałek, 19 października 2009

Tęsknię.

Zawsze, kiedy idę do teatru, pojawia się we mnie taka smutna konstatacja- tęsknię.
Tęsknię za próbami.
Za burzami mózgów parę miesięcy przed premierą-wariackimi pomysłami, fikołkami, pomyłkami zapamiętywanymi na długie miesiące...
Za zapachem kurtyny-ciężkim, kurzowym, pełnym aksamitnej ciszy.
Za ciepłem przedpotopowych reflektorów- małych, bliskich słońc, porządkujących nasze twarze w nowe galaktyki.
Brak mi nawet złości- że znowu nie poprzychodzili na próbę, że noc, że zimno, że mało czasu...
Brak mi powtarzanego przez sen tekstu sztuki. Zawsze znam wszystkie role. Do dziś we mnie siedzą- Mały Książę, sześciu clownów, Makbet, Wąż.
Tęsknie za wcielaniem się, udawaniem kogoś innego. Najtrudniej zagrać siebie.

Czemu nie poszłam tą drogą?
Czemu nie walczyłam? Czemu nie chciałam, żeby ta część mnie zawładnęła całym moim życiem?
Chyba jak zawsze stwierdziłam, że nie dam rady. Że to tylko takie hobby. Taka terapia.
A teraz każdy spektakl w teatrze powoduje lawinę wspomnień i bolesne pragnienie, żeby wrócić.
Żeby rzucić wszystko, wsiąść do cygańskiego taboru.

Dlatego budzę podziw i trwogę
Na scenie z desek złożnych krzywo;
Czego nie mogą, bez trudu mogę,
Kiedy dla sytych, pijących piwo
Połykam ogień...



Ale gdzie ja teraz pójdę? Przecież ja nawet nie mam talentu...

piątek, 2 października 2009

Mimozami jesień się zacina.

Rok akademicki rozpoczął się przewidywalnie. Wszystko, co przykre bowiem, postanowiło zgromadzić się nad mą biedną, studencką głową pełną jeszcze wakacyjnych wspomnień.

Podążając filozoficzną zasadą od ogółu do szczegółu, zacznę (jak Anglik) od pogody. Odkąd powróciłam znad Morza Śródziemnomorskiego*, czuję się jak pechowy pies Goofy, nad którego głową krąży złośliwa burzowa chmura i zlewa nieszczęśnika rzęsistym opadem, mimo, iż dookoła świeci słońce. Why does it always rain on me?-pomyślałam, obudziwszy się 1.października o 6 rano przy wtórze kropel na oknie. Termometr zdawał się mocno przesadzać, alarmując o syberyjskiej temperaturze 5,54 st. Celsjusza. Nie mylił się jednak, o czym boleśnie przekonałam się wybiegając z domu o 7. - mój perfekcyjny makijaż zaatakował opad o konsystencji i temperaturze wanilliowego shake'a z Macdonald's, na nosie osadził się szron, ręce zaczęły przypominać stalowe protezy Edwarda Nożycorękiego...A jednak- jesienna deprecha. Mam znowu doła, znów prrragnę śmierrci- wyszczękałam szczelniej owijając się szalem. Piosenka zespołu Kury postanowiła mnie nie opuszczać przez cały dzień. Gdy dwie godziny później znalazłam się na Ursynowie (a przypominam, iż moja chatka na kurzej nóżce leży jakieś 10km od tej dzielnicy Warszawy), wszystkie formy samobója zdążyły mi już stanąć przed oczyma.

Przed realizacją tych ponurych planów powstrzymała mnie specyficzna mania, która dotyka mnie zazwyczaj na początku października. Obsesja ta, to tzw.ostateczny plan zajęć. Tak zwany, bo nie ma on nic wspólnego z planowaniem czy organizacją czasu studenta. To tylko taki drobny wstęp do wprowadzenia, taka cisza przed burzą (I tu znów przed oczami mam niedojdę Goofy'ego i chmurę). Z chwilą gdy rozpoczynają się pierwsze zajęcia, zaczyna się walka na śmierć i życie, pojedynki na argumenty, szermierki słowne, mecze o wszystko Student vs Wykładowca. Początek jest grzeczny.
-Dzień dobry Profesorze, ja jestem z grupy 4...- Uczeń stara się podejść Nauczyciela.
-Tak? Słucham? - daje się podejść mile połechtany podwyższeniem rangi Pan Doktor.
-Bo ja mam taki problem z planem, bo jestem w AZS i mam treningi...- Chce zdobyć jego ufność słodkimi oczami porzuconego przez rodziców pisklęcia.
-O, reprezentuje pani uczelnię!- haczyk połknięty. Student zaciera kosmate łapki.
-Tak, to dla mnie bardzo ważne, a kilka zajęć niestety koliduje z moimi treningami i jestem zmuszona się przenieść.- pisklaczek trzepocze nieopierzonymi skrzydełkami i błagalnie otwiera dziobek.
-Tak?
-Czy mogłabym zostać w tej grupie?- decydujący cios. Zdradzieckie ptaszę zgłębia ostry dziób w trzewia ofiary i zaczyna szarpać bezlitośnie wątrobę Prometeusza nauki polskiej.
-Może, gdyby był ktoś na zamianę, to ewentualnie tak...- tytan próbuje się wyrwać.
-Ale tu jest mniej osób.- Orle szpony trzymają mocno.
-Ale tak nie wolno!
-Ale ja żadna grupa mi nie pasuje.
-Ale ja nie będę sprawdzać 20 kolokwiów.
-Stracę sens życia...
-Stracę wolne popołudnia.
-Bez stypendium sportowego będę musiała iść żebrać!
-Ale...-próbuje protestować Naukowiec
-Jak ja wtedy wyżywię moja rodzinę?! Mojego męża pijaka?! Moje dziatki w liczbie 7 kulące się z zimna na jakimś praskim strychu?! Co one będą jadły?! Ojczyzna nasza pozbawiona zostanie przyrostu naturalnego! I czyja to będzie wina?!- Studentka oskarżycielsko wyciąga drżącą dłoń ku Doktorowi.
Zapada cisza przerywana tylko z rzadka wyciem Ambulansu, wezwanego przez postronnych świadków.
Ciało Pedagogiczne kuli się na swym obrotowym krzesełku, tonąc w poczuciu winy.
Gdy Ratownicy Medyczni przetaczają Kadrę Naukową na nosze, dramatycznym szeptem wypowiada Ona sakramentalne słowa:
-Może pani zostać.
Studentka z miną zwycięzcy ostatecznej edycji Tańca z Gwiazdami, siada w ławce i ze spokojem zaczyna wypakowywać przyrządy kreślarskie.
Ta bitwa jest wygrana- można napawać się zwycięstwem. Ale czy cała wojna? Czy Studentce starczy sił na cztery podobne starcia?

Myślicie, że to się tak ładnie skończy? Takie eleganckie pytanie retoryczne jako pointa całości. Nie. Tak być nie będzie. Dziś, 2 października Roku Pańskiego 2009, Studentka już wie, że nie starczy jej sił już na nic. Zużyła ona bowiem cały wewnętrzny djurasel na poszukiwania idealnych butów. Jak zawsze- zwykłych, prostych butów. Ot- skórzane, na obcasie, z cholewką. Nie za miliard. I nie Diechmanna. (Burzowa chmura celuje w zadek Goofy'ego dotkliwymi piorunami kulistymi). Jak się okazuje- przy stałej temperaturze 5,54 st. Celsjusza, opadach zimnych a dotkliwych, zawierusze wietrznej i ogólnej meteorologicznej degrengoladzie- sklepy obuwnicze proponują klientom fioletowe sandałki i cekinowe baleriny. Albo kozaczki ze sztucznego tworzywa za 399,99pln. Upadam na duchu. Tylko czemu zawsze przywodzi mnie do tego branża obuwnicza?! Czemu?!
I tym oto tragicznym wołaniem skończę moje rozważania o zwykłych kolejach losu zwykłej studenki w początkach października.
Mimozami (tum tum) jesień (tum tum) się zaczyyyna!
Miłego wieczoru.



*cytat z chorwackiej pani przewodnik