piątek, 19 września 2008

Zwiewna Iguana.

Czas: 20.30.
Miejsce akcji: pewne rondo w centrum Warszawy przyozdobione palmą
Osoby dramatu: Ja oraz Koleżanka, przyozdobione poetyczne przewieszonymi przez ramię szalikami oraz uduchowionymi wyrazami twarzy.

Skąd ten kostium? Ta gra pozorów? To proste. Wszystko, jak zwykle, przez moje PiNowe szczęście. Jeden e-mail napisany jednym palcem przez lewe ramię, potem wypieki na twarzy i radość- idę na koncert Grzegorza Turnaua. Ot tak. Idę, a co mi tam. Co mi tam, że noc i do domu daleko. Co mi tam, że zimno i Syberię mamy zamiast Złotej Polskiej Jesieni. Piosenki pamiętane z głębokiego dzieciństwa, przeżywane raz po raz przy kolejnych smuteczkach nastoletnich, są tego warte.

Poetyczne, lekkie i zwiewne wkraczamy w ciepły i pachnący opuncją hol klubu Iguana Lounge. Rozpłaszczamy się w szatni u pana o rozbrajająco ogromnych okularach i po odebraniu powitalnego napitku, umieszczamy nasze duchowe istoty zamknięte w zgrabnych pudełeczkach ciał, z brzegu parkietu. Przez następne 40 minut, przy użyciu wszystkich dostępnych kończyn, walczymy o przestrzeń życiową do odbioru sztuki wysokiej. Najwyższej. Sztuki, że och i ach.

Po ekstatycznej zapowiedzi Prowadzącego, na scenie pojawia się wyczekiwany pan Turnau. Ależ gdzie tam "pojawia się", on wchodzi zwyczajnie- ot, jak każdy człowiek w marynarce, w okularach, z uśmiechem nienachalnym. Nasza snobistyczna, zwiewność i uduchowieństwa przemija z wiatrem. I dobrze.
Koncert ten bowiem określić można jednym słowem - zaskoczenie. Bo miejsce nietypowe na poezję śpiewaną, i poezja śpiewana taka niePINowa wcale. Bo mimo sąsiedztwa baru, gdzie jak to bywa w klubach- wrze jak w ulu- wszystko było słychać dokładnie i najdrobniejsze fortepianowe ozdobniki docierały do mych, przytępionych niegdysiejszym black-metalem, uszu (Brawo Iguana Lounge! Wygrywacie z Akwarium w moim rankingu). A i repertuar, jak z marzeń! obawy o to, że nie skojarzę żadnej piosenki okazały się być zupełnie zbędne.
Pan Grzegorz zaczął bowiem od "11.11", potem zaś każdą piosenką ilustrował jakąś historię; przed oczami memi jak w korowodzie kroczyły zgrabne i nieprzesadnie poetyczno-zwiewne anegdoty. Najpierw nieco anty grafomanii, potem jak to pan Turnau "przypadkiem" wpadł do Piwnicy pod Baranami, i że "Znów wędrujemy..." (najcudowniejszy splot metafor i muzyki...ever!) to nic specjalnego- ot efekt licealnego zauroczenia. . Dalej GT postanowił przenieść do ciepłej czeluści Iguany nieco aury zza okna zachwycając publikę "Bracką". Z prawdziwą wirtuozerią cytował Grechutę, Starszych Panów, The Beatles, Billego Joela...a nawet Annę Marię Jopek. Do tego szczypta szaleństwa - od zmiany okularów na przeciwsłoneczne, po muzyczny aerobik przy fortepianie statecznym niczym przedwojenna ciotka w koronkach. A i skłonienie publiczności do równego i melodyjnego odśpiewania "Nie dzieje się nic" z podziałem na role (słuchacze vs Pan Turnau), jest nie lada wyczynem. To wszystko w lekkim sosie na bazie ironii i skromności z elegancją i esencją piękna.
-Ja na kolana padłem! -myślę gombrowiczowsko po ostatnim bisie, czyniąc coś dokładnie odwrotnego (tzn. wstając w celu udania się do szatni).

P.S. Żeby nie było tak pięknie, to powiem w sekrecie, że udając się na ten koncert chciałam także podstępnie zweryfikować PINową reklamówkę audycji Pana Ulewicza. Faktycznie-garnitur doskonale skrojony, a i ten włos rozwiany na wietrze...bajka!

Zdjęć z koncertu brak, bo to tak jakoś nieelegancko w okolicznościach wyżej opisanych.

Brak komentarzy: