poniedziałek, 25 sierpnia 2008

Human after all- part "Prawo jazdy"



Ogólnie- historia kołem się toczy (a skarabeusz toczygówno, chyba jednak skarabeusz*). Po licznych nerwach (gorszych niż przed maturą, mówiąc szczerze), jednak wszystko skończyło się dobrze.

Sparaliżowana strachem przybyłam do miejsca kaźni, miasta O. wcześnie rano, co oznaczało dokładnie 8 godzin i 5 minut oczekiwania w domu krewnych. Dom śliczny, słodkie dzieciaki, trawnik w ogródku, śniadanko, pływanie synchroniczne w telewizorze HaDe...I co z tego? Przemieniwszy się w Alegorię Stresu (Panie Boże, dziękuję Ci za cierpliwą rodzinę, nieskłonną do rozrywania na strzępy wariującego członka stada) nie uważałam za stosowne zwrócić uwagi na rzeczywistość. Godziny (podczas których namawiałam skręt kiszek, aby zaprzestał działalności, uskuteczniałam skręt kończyn w celu zaprzestania dygotania powyższych i rozmyślałam nad skrętem w prawo na rondzie) okazały się być jednymi z najgorszych godzin ever! Wstać-źle. Siedzieć-tez źle. Leżeć-nie wypada. Jam twarda baba, wszak! Jam dorosła baba, wszak! Jam Marta, do jasnej cholery- nie oddaję walkowerem!

Skwar, ruch, dym z papierosa podany w towarzystwie małostrawnej sałatki ze świeżutkiego slangu samochodowego (Prywatnie mam Volvo S23 7,1 sekundy do setki, 120 koni...jeśli wiesz o czym mówię), egzotycznej gwary prowincjonalnych ziomali (Moja kumpela robi takie zajeb*ane zdjęcie, no normalnie wyczes na pół miasta) i duuużej ilości pełnokrwistego mięsa. Z tłuszczykiem i żyłkami. Tak właśnie można podsumować wrażenia z "przygotowanie do egzaminu praktycznego w mieście O.". Miało ono dać mi "rozeznanie w haczykach egzaminacyjnych", a dało... nadspodziewaną ulgę! Co prawda na widok jedzenia moja twarz wciąż nabierała koloru trzydniowej sinicy na dnie Śniardw, ale jednak- było lepiej.
Marność nad marnościami jednak, bo do mojej Chwili Prawdy były jeszcze 2h. Euforycznie-potliwie-kur*iący stan zdążył zmienić się w galaretowatą papkę strachu oblepiającą moje postrzeganie rzeczywistości...Mija pół godziny, mija godzina, godzina piętnaście. Na placu manewrowym (raczej pogorzelisku skropionym łzami oblanych kursantów) pozostały dwie osoby. Zdawało mi się, że Koleżanka W Seksi Bluzeczce W Kolorze Sezonu miała przewagę posiadając zzapłotowe**) wsparcie Ukochanego Mięśniaka. Ale to chyba tylko wrażenie, albowiem moje Kibicie ***) w postaci Mam i Tosziby, okazały się w 100% skuteczne. Może nie w samym stresobójstwie (tu nic by nie pomogło), ale w zdaniu-owszem. Przed Ostatecznym Starciem bowiem, oprócz rozlicznych namów na "chociaż gryza pincepolo" oraz gróźb karalnych ("Nie pozwolę ci więcej zdawać, skoro nic nie jesz"), otrzymałam także magiczne amulety dokieszenne w postaci karty z owieczką i obrazka ze świętą Anną.
Chwila Prawdy nastała o 18.30. Nie mam siły pisać, co konkretnie się działo- w chwili wywołania mojego nazwiska przez głośnik czas stanął w miejscu. Cieszyłam sie, że to po prostu już się Dzieje, że mogłam w końcu spojrzeć w oczy Strachu i pokazać mu...język. Serce waliło mi straszliwie przy każdej zmianie biegu, przy każdym skrzyżowaniu oczy dookoła głowy, bo każdy wybiegający na ulicę piesek cziuaua, dziecko na turborolkach lub para jaskółek afrykańskich niosąca kokosa mogła mnie pogrążyć.
Z chwilą, gdy minęłam rondo poprzedzające dojazd do ośrodka (w mieście O. są ronda ronda i jeszcze raz ronda), wewnętrzny głosik Kieszonkowego Optymisty (zazwyczaj niedopuszczany do mównicy przez Potężnego Pesymistę) szepnął to swoje "A może jednak...". I miał rację.

A zatem bójcie sie wszyscy Użytkownicy Dróg- nadchodzę!



P.S. Czas na BD- Blogaskowe Dziękczynienie!
Dziękuję Mam, za skuteczne groźby karalne. Toszibie, która w przypływie siostrzanej miłości chciała mi dać na szczęście nawet swoją Doprawdy Uroczą Świeżonabytą Plastikową Rybkę
Dziękuję K., za udostępnienie Mazurskich Kniei i cierpliwości na czas odreagowania tuż po całej aferze.
Dziękuję panu Ponuremu Egzaminatorowi, za swobodny stosunek do kąta prostego w trakcie parkowania.
Dziękuję Bogu, że już po wszystkim!

----
*)cyt. za Afrokolektyw.
**)W mieście O. na teren WORDu wpuszczane są jedynie osoby zdające- kibice zostają za płotem, by ofiary mogły wyciągać do nich drżące łapki. Cała scena budzi skojarzenia więzienne (po betonowym placyku doskonale spacerowałoby się w kółeczko), lub przedszkolne (pachołki w tle niczym złowieszcze czapeczki Krasnali-Sadystów)
***)Liczba mnoga żeńskoosobowa od kibice (liczba mnoga męskoosobowa).

1 komentarz:

Krzysztof pisze...

podoba mi się. mniej pesymistycznie niż zwykle. ;P

BUziak, MŁA! :*