wtorek, 6 grudnia 2011

Audio - wizualnie

Warszawska panorama zbudowana z okiennych pikseli i nowa płyta Little Dragon w słuchawkach dają mi poczucie, że już już zaraz znajdę to, czego szukam. Mam w ręku koniec nici. Muszę podążać za nią, a za chwilę zobaczę wyjście z labiryntu.

Zestaw "krajobraz plus muzyka" jest jakiś niebywale naturalny dla mnie. Inaczej czyta się książkę przy klasyce, inaczej przy rocku. Tak samo z widokami za oknem. Muszą mieć oprawę. Dźwięki muszą pasować. Rytm perkusji musi spleść się z rytmem migających za oknem drzew. Melodia łączy się z linią horyzontu. Wokal z kolorami pól i kostkami domów. Krajobrazy wchłaniają muzykę, a ja ten smakowity kąsek zajadam łapczywie.

Z podróży po Polsce i samej Warszawie mogłabym złożyć kilka intrygujących składanek, na których utwory nazywałyby się "Siódemka, czyli trasa Warszawa - Ostróda", "Ruś-Białka", "Warszawa - Radom", "Wilanowska - Piaseczno", "Most Siekierkowski"...
Miałabym na tej płycie swoje ulubione trasy/melodie puszczane w kółko. Na przykład (z ostatnich fascynacji) Fleet Foxes piosenka "Bedouin Dress". Rytmiczna, folkowo pobrzmiewająca, wzruszająca, a jednocześnie radosna (saudade!). Mogę słuchać jej bez końca. Jeszcze raz i jeszcze raz. Bo ta piosenka ma w sobie podróż. Wyśpiewuje moją drogę. Krok za krokiem. Kiedy słucham jej idąc przez ciemne, późnojesienne miasto, przenoszę się w inne miejsce i czas. Idę kurzącą się, z powodu sierpniowych upałów, drogą biegnącą przez suchą łąkę na wzgórzu. Idę swoim siedmiomilowym krokiem, bujając się swobodnie na boki. Spod moich sandałów podnoszą się obłoczki kurzu i osiadają na białej sukience. Powietrze pachnie rozgrzanymi kocankami, macierzanką i sosnami, które szumią w oddali. Skrawek jeziora widoczny ze szczytu wzgórza, wiernie odbija intensywnie niebieskie niebo i ostre słońce. Wszystko jest złociste, pachnące, moje. Bezpieczne, ale nie nudne. Śledzę uciekające na zachód, wysoko tapirowane, białe chmury (jak włosy jednej starszej pani ze wsi, którą widuję na coniedzielnych mszach w remizie). Przyglądam się dużym, wojowniczo nastawionym mrówkom, które z uporem maniaka budują sobie mrowisko na środku drogi. Muszą chyba wiedzieć, że zaraz ktoś im to dzieło życia popsuje swoją beztroską przejażdżką rowerem, albo terenówką? Może to ich strategia? Ktoś w końcu zauważy ich upór i ustąpi miejsca w hołdzie ich ciężkiej pracy? Ja bym ustąpiła. Do mrówek mam szacunek od czasu dramatycznego spotkania w lesie, kiedy pomyliłam ich konstrukcję z kamieniem i nieopatrznie nań usiadłam. Prędkość z jaką oblazły całkowicie moje czteroletnie ciało była imponująca i przerażająca za razem. Od tej pory podchodzę do nich z pełnym uznania szacunkiem...Złożoność tej wizji - od szerokiej perspektywy z dalekimi widokami sięgającymi drugiej strony jeziora, aż po ostrzegawczo poruszające się mrówcze czułki - potwierdza absolutną łączność TEJ muzyki z TYM krajobrazem. Match made in heaven. Znam każdy dźwięk - znam każdy kąt. Umiem zaśpiewać każdą linijkę (to BARDZO dużo znaczy - mam na śpiewanie straszliwy opór, jednak w tym przypadku...) - umiem narysować każde drzewo, każdy pagórek.
To jest mój schron na zimę. Wycofuję tam tę głębszą warstwę świadomości, która sprawia, że bulgocze we mnie jakaś historia. Chowam inspiracje, talenty, siły, uczucia, które sprawiają, że latam. Czemu? Bo jestem czasem jak roślina (odkrycie dokonane z dawien dawna, ostatnio potwierdza się coraz bardziej). Kiedy robi się zimno, ciemno, ponuro, zrzucam liście (na pożegnanie robią się kolorowe - zgodnie z teorią jednej z moich uczennic), wycofuję soki, zamieram. Czekam na lepsze czasy. Pozornie jestem tu i teraz. Piszę. Pracuję. Rysuję proste kreski w CADzie. Chodzę na imprezy. Głaszczę psa. Ale nie ma tu Mnie. Schowałam się w korzeniach. Tam, skąd pochodzę. Tam, gdzie zdarzały się rzeczy bardzo ważne, bardzo silnie oddziałujące na moje decyzje. Tu, leżąc na pomoście patrzyłam w szare, ciężkie niebo i czekałam na deszcz. Rok później, siedziałam i czekałam, aż pojawi się słońce. Chodziłam na wiejskiej dyskoteki i pisałam wiersze. Byłam Robin Hoodem i księżniczką.
Wspomnienia i cały kombinat uczuć zaprawiony gitarami i skrzypcami z głośników, pozwolił mi też nagle, nieoczekiwanie (dosłownie przed chwilą!) odkryć, że z tła nawet najciemniejszej, warszawskiej nocy, wygląda na mnie ten sam księżyc. On równocześnie wisi nad moją łąką. Zostawia na wodzie jasną smugę. Przełamuje leśny cień najgłębszym granatem.
Ta myśl, uchwycona przy balkonowym oknie przez jedną milionosekundową, sprawiła, że poczułam się kosmicznie szczęśliwa. Kosmicznie, to znaczy w pełni. W jedności ze wszystkim. Z każdym, odległym o lata świetlne, pyłkiem zawieszonym w przestrzeni. Z każdą groźną mrówką. Z każdym wychodzącym na papierosa sąsiadem, który już pewnie zadzwonił po panów z białymi kaftanami, gdyż ta tańczącą przy oknie dziewczyna z rozmazanym makijażem na pewno nie jest normalna.
Jak widać, zakwitać można także u progu zimy.

piątek, 2 grudnia 2011

Nie Pomorze

Paradoks. Straszliwe tęsknię do tego mitycznego Czasu Wolnego, ale kiedy już radośnie porzucę moje wszystkie pilne i przyszłościowe sprawy i przestaję być Żelazną Damą, pojawia się...pustka.
Jedyne, co przychodzi mi do głowy, to owinięcie się w legendarny blue raincoat (czyt. niebieski szlafroczek) i oglądanie seriali, czytanie starych komiksów życia-na-kreskę, kończenie nieuczelnianych duperelek, którymi w gruncie rzeczy się utrzymuję.
Wolne popołudniowe i wieczorne godziny upływają mi pod hasłem rozterek pod hasłem "Panno, do roboty! - Ależ nie, ja muszę odpoczywać!". W efekcie wciąż romansuje z moją Lenóvką (której za nic w świecie nie zamieniłaby na Maca, mimo że wszyscy to robią). Czas prześlizguje się po mnie. Nie czuję jak ucieka. Nagle jest północ. Uff - można z czystym sumieniem iść spać.
Gnuśnieję, dziadzieję.
Tule psinę.
Szukam jakiejś niebranżowej książki do poczytania.
Zasypiam nad starym atlasem ptaków wpatrując się w rysunek sowy pójdźki lub którejś z ulubionych sikorek.
Utknęłam w tym tu i teraz. Jestem tak zmęczona jesienią, ciemnością za oknem i sinusoidą ciśnień, że nie mam siły wymyślać sobie efektywnego sposobu na wypoczynek.
A przecież powinnam być Dziką Kobietą, która zagłębia się w siebie i odnajduje drogę do Domu. Moje myśli jednak, już po chwili zadumy, wyślizgują się i wracają do nurtu rzeczy bieżących. Do zadań na planowanie przestrzenne. Do tego co jutro na obiad. Do telefonów, które boję się wykonać.
K. pochylony nad swoim laptopem, łomocze zapamiętale jakieś prawnicze czary-mary. Czasem podajemy sobie rękę lub wyrzucamy z siebie losowo wybrane miłe słowa, takie jak "Buziak", "Kocham", "Słodko", "Kotek", "Tulmnie", "Brontozaur".
Dalej jednak oboje jesteśmy w swoich okienkach. Machamy do siebie na facebooku, jak na ulicy.

Jak mam się oderwać? Jak z tego uciec? Jak wrócić do euforycznych głębi sprzed paru miesięcy?

Chyba ta whisky z colą mi nie pomoże.
Nie Pomorze mam w środku, a Mazowsze. Smutne równiny z polami ziemniaków.

środa, 26 października 2011

?

Bulgocze we mnie jarzynówka znaczeń.
Ciekawe, kiedy wykipi?

sobota, 15 października 2011

Paralela

Nawiedzają mnie sny dynamiczne i apokaliptyczne. W każdym z nich pojawia się element ucieczki i tajemniczego prześladowcy, a jednocześnie trudnego wyboru miedzy dwoma sprzecznościami. Strasznie chcę pamiętać te pogmatwane scenariusze. W chwili gdy słyszę budzik, otwieram oczy i zaraz staram się zebrać podstawowe elementy snu i zapisać go w komórkowym notatniku. Jednak za moment drętwieje mi ręka, słowa rozmazują się przed oczami, w głowie mam wir zdarzeń, postaci... Pół godziny potem zaglądam do notatnika i znajduję enigmatyczne hasła jak "1.jestem kaplanka wrog tez jest2.uciekam 3.budynek sie wali 4.matka jest blondynka". Jak z tego otworzyć strasznie ważną wiadomość Marty S. do Marty S.? Jak zrozumieć ten dziwaczny alfabet morsa skoro pamiętam tylko pojedyncze obrazy, dźwięki i nic do niczego nie pasuje?
Dziś wyłowiłam, motyw uroczego walca tańczonego przez lokatorów wielopiętrowego bloku na placu przed budynkiem. Imprezę popsuła grupa objazdowych muzykantów, która przestała grać i kazała mi wybierać "Ruda czy blondynka?". Pamiętając, że "matka jest blondynką" zastanawiałam się długo nie wiedząc, jak powinnam postąpić. Myślałam tak długo, że zaczęłam wpadać w typową dla siebie panikę. W końcu jednak krzyknęłam "Czarna! Czarna!", a różowy wieżowiec zaczął falować i odkształcać się bliski zawaleniu. Wybrałam siebie? Czarna - czarna musiała być mną.
Poza scenariuszowymi zawiłościami we śnie, kryją całkiem realne pytania. Kolejne kamyczki do koszyczka wkładam radośnie nie myśląc nawet, że usypuję sobie lawinę, która spadnie mi na łeb w najmniej oczekiwanym momencie. Zbieram, bo muszę - jak zawsze. Jak zawsze również, zmuszam się, by coś olać. By dać coś komuś innemu do zrobienia. By buntowniczo zatrzymać się na środku ruchliwej ulicy. Udać się na wewnętrzną emigrację.
Zamykam oczy, podgłaśniam Fleet Foxes (od paru dobrych miesięcy nie mogę się od nich uwolnić - zdecydowanie wchodzą do soundtracku z mojego życia) i w myślach idę sobie przez ulubioną łąkę w ulubionym miejscu na ziemi (no może jednym z dwóch - drugie to rzecz jasna Warszawa, moja betonowa oblubienica, niewdzięczna paskuda). Zaczęło się tam tyle rzeczy. Tyle mitów się wykluło na tej łące. W tym lesie tuż obok. W tym ceglanym domu, do którego już nie mogę wejść od tak. Szukaj w sali ping pongowej. Tak, tak głupi świecie. Biegnij, biegnij. Goń przez zimne, obojętne miasto, za kolejnym projektem, konferencją, kontraktem, kontratakiem. A mnie szukaj w sali ping-pongowej. Tam jestem. Stoję na środku Marszałkowskiej. Na kampusie. Na Abrahama. Na Moście Łazienkowskim. Mam zamknięte oczy i jestem w domu. Jestem u siebie na te kilka chwil. Idę łąką. Jest słoneczny, upalny sierpień. Pachnie kocankami i macierzanką. Pachnie suchą ziemią. Jasne, puchate kostrzewy bujają się na wietrze. W oddali jezioro odbija pędzące po niebie chmury. Wszystko kręci się wokół pagórka, na którym stoję. Axis Mundi w brawurowym wykonaniu Marty S. Wiatr filmowo rozwiewa mi włosy. Jestem sobą - Robin Hoodem w swoim Sherwood. Małym Księciem na swojej Planecie. Demeter pośród letnich pól. Sunlight over me no matter what I do.
To minie. Ze słodkiej zadumy wyrwie mnie pan z teczką, który mnie potrąci. Mój koszyczek ciążący na ramieniu i wrzask wiecznie spieszącego się Ego, które pogania mnie batem jak niewolnika na galerach. Wyrwie mnie z niej pies robiący siku w salonie. Nieumyte naczynia. Telefon od Przyjaciółki. Całus w czoło od Ukochanego. I tak trwam między dwoma światami. Między blondynką a rudą. Szukam tej upragnionej Czarnej, która pozwoli mi zawrzeć pokój między paralelnymi rzeczywistościami.

poniedziałek, 29 sierpnia 2011

Miejsce.

Wiele rzeczy prowadziło mnie do tego miejsca.
Po pierwsze, zdziwienie - co robi fantastyczny, zielony dziki gąszcz w środku miasta? Dookoła PRLowskie bloki, równo strzyżone trawniki i tuje przed nowymi osiedlami strzeżonymi, groźnie piętrzący się nad tym wszystkim betonowy kościół. Nikt nie spodziewa się w takim miejscu skrawka puszczy. I to nie Białowieskiej - Amazońskiej! Trawy strzelające ostrymi źdźbłami na dwa metry w górę. Czarny bez ciężko zwieszający się ku ziemi kiściami owoców. Dziwacznie powykręcane gałęzie starych czereśni. Wszędobylskie liany z pędów chmielu i powojów. Wyspę tę z jednej strony okala gładki asfalt nowej jezdni, a z drugiej leniwie płynąca woda niewielkiego kanału. W jej ciemnej toni znajdzie się wszystko - zmutowane ryby, rozmarzone wstęgi wodorostów, puszki po piwie, stare opony, roje komarów. Taka Amazonka w miniaturze.

Po drugie, wspomnienie o marzeniu. Albo marzenie niemal już utracone w świadomości, ale odzyskiwane przez potęgę intuicji, prowadzącą mnie ku temu miejscu w mojej głowie. Tajemniczy ogród. Hortus conclusus. Przestrzeń zamknięta, oderwana od świata i rzeczywistości, która pozwala wrócić do natury w jej pierwotnej formie. Jako dziecko biegające po lesie ze swobodą młodego wilczka, z uporem całujące żaby (może zmieni się w księcia?), znające Kopciuszka z eugleną i amebami w roli głównej, miałam gdzieś w głębi duszy pęd do wszystkiego co zielone i żywe. A po obejrzeniu Tajemniczego ogrodu w ciemnym kinie Moskwa, gdzieś musiało mi się zakodować, że powrót do swobodnego ganiania po chaszczach jest możliwy. Wystarczy tylko trochę chcieć.
Ten motyw zniknął mi gdzieś sprzed oczu na pewien czas. Jednak skądś w pewnym momencie wpadł mi do głowy pomysł na architekturę krajobrazu. Niby miałam jakieś mniejsze lub większe pojęcie czym można się po tym zajmować, ale kiedy wyobrażałam sobie siebie projektującą ogrody widziałam...pustą kartkę. Zero pomysłów. Nic. Teraz wiem, że być może to było potrzebne, żeby poczuć to, co czułam dziś przedzierając się przez gąszcz ostów, łopianu i trawy w moim Miejscu. Poczucie odnalezienia czegoś bardzo ważnego. Dołożenia puzzla do prywatnej układanki. Sensu. Inspiracji, w której zmieszczą się pomysły, idee, które są dla mnie ważne, które krążyły wokół mojej głowy jak motyle. Teraz obsiadły mnie całą i z pomocą ich delikatnych skrzydeł będę mogła unieść się wyżej i zobaczyć więcej. Poczuć pełnię.

Po trzecie - zrządzenie losu? Przypadek? Przeznaczenie? Widzę w tym jakieś działanie mechanizmu "dziejowego". Czy wierzy się w Boga, czy w niebyt, czy w nic, to czasem czuje się, że z jakiegoś powodu Tak Miało Być. Miałam iść na te studia. Miałam pracować tam, gdzie pracuję. Miałam zamieszkać w tej dzielnicy. Miałam co dzień przechodzić obok i chłonąć jakąś przedziwną energię z tego skrawka ziemi, który kiedyś był (i częściowo wciąż jest) zwyczajnym ogródkiem działkowym. Ale ja wiem, że poza brudnymi gołębiami w walącym się gołębniku, paroma nieogolonymi pijaczkami i masą chaszczy, tam jest coś więcej. I muszę to odkryć. Muszę dotknąć tej tajemnicy opakowanej w zieleń.

wtorek, 23 sierpnia 2011

Koleżanki, Nauczycielki i Staruszki a sprawa szczęsna

Śmiejcie się, śmiejcie skryte w mojej głowie Koleżanki z Podstawówki. Patrzcie na mnie karcącym wzrokiem Panie Nauczycielki. Oburzajcie się Przypadkowe Staruszki. Albowiem odkryłam, że już zupełnie nie potrzebne mi są wasze Mody Na Nadchodzący Sezon, wasze Regulaminy i Życzliwe Uwagi.
Nie muszę odwracać się od was, by pokazać, że nie należę do waszego świata, gdyż należę do szalenie Nie-Waszej Galaktyki, gdzie wszystko jest Przeciwne i Odwrotnie Proporcjonalne.
Tyle czasu jako ten Bohater w Masce skrywałam się między wami, wiedząc jedynie, że z pewnością jestem Inna.
Bo wy wszystkie takie piękne. Gładkie policzki pociągnięte pudrem. Błyszczyk jak rosa skraplająca się na pąkach róży. Biusty widoczne nawet pod luźną bluzką na wf. Kolejka starszych chłopaków pod bramą szkoły. Odprowadzą was do domu za rękę, podczas kiedy ja przeskoczę płot i popędzę na przystanek do domu, książek i black metalu. Spojrzę w lustro zza szkieł okularów. Rozczeszę włosy. Pokatuję się chwilę widokiem kości obciągniętych bladą skórą w czerwone kropki i wejdę do wanny, gdzie porozmyślam o miłości platonicznej, Bogu, paradoksach współczesnej filozofii. Jestem taka odmienna. Taka lepsza. Moją wartość można wszak zmierzyć współczynnikiem IQ. Jestem starożytnym traktatem o epistemologii porzuconym w sklepie z lalkami Barbie. I chociaż nie wiem nawet, czym jest epistemologia, pragnę żeby tylko znalazł się ktoś, kto odniesie mnie z powrotem do biblioteki...

Nagle! Cud! Dobra Wróżka Rekrutacja za dotknięciem czarodziejskiej różdżki spełnia moje marzenia. Trafiam do biblioteki! Narodowej! Aleksandryskiej! Najpierw z zaskoczeniem, potem z nieukrywaną radością zadomawiam się na swojej niewielkiej półeczce. Nawiązuję przyjazne relacje z sąsiadami: Objaśnianiem marzeń sennych Freuda, Udręką i Ekstazą Stone'a, Księgą obrazów R.M.Rilke, a także wieloma innymi tytułami z działów Podróże i Turystyka, Muzyka Współczesna, Teatr Polski czy Poezja Czeska. Nareszcie jestem na swoim miejscu - mam nawet własną, stosowną etykietkę, sygnaturę, kod kreskowy. Można mnie wypożyczyć na rok lub dwa tygodnie.
- Nie każdy widać lubi epistemologię! - wzdycham opierając się o freudowski klasyk.
- Na to wygląda...- odpowiada - Może chcesz popracować nad okładką? Jakaś ładna obwoluta...
- Bzdura! - wykrzykuję oburzona - Przecież liczy się wyłącznie moja treść!
- Ale czy nie milej stać na półce w czerwonym aksamicie? - pyta prezentując miękki grzbiet z tłoczonymi, złotymi literami.
- Och, ależ ktoś pomyśli, że jestem byle jakim harlekinem! Jestem o epi...epistemo..epistemologi! Nie noszę kolorowych okładek - irytuję się.
- Tylko spróbuj - namawia łagodnie Freud - Najwyżej ją zdejmiesz i wrócisz do swojej tektury.
- Ale tylko na próbę! - zastrzegam.
Po tygodniu wracam oprawiona w miękki, zielony zamsz. Dodali mi nawet zakładkę z czerwonej wstążki. Zadziwiająco dobrze mi w nowej postaci - otwierają mnie teraz ostrożnie, na półkę odkładają delikatnie, wąchają egzotyczny zapach nowej oprawy zmieszany ze starym papierem.
- Przyznaję, że to bardzo miłe uczucie - szepczę sąsiadkom, które uśmiechają się i podziwiają moje zdobienia - Ciekawe, czy wypożyczy mnie jakiś filozof...
- A nie zastanawiałaś się nigdy - zaczyna delikatnie Rilke - o czym właściwie jesteś?
- O epistemo...
- Ogólnie tak, taki masz kod - wiadomo. Ale jakie są w tobie mądrości? Czego można się dowiedzieć?
Pytania sąsiadki są boleśnie trafne. Milczę. Przecież nie da się samej siebie odczytać...
Za oknem zaczyna padać zimny, jesienny deszcz. Podmuchy wiatru wywracają przechodniom parasole na drugą stronę. Jeden zupełnie zmoknięty skręca nagle w kierunku drzwi biblioteki. Dobra metoda na przetrwanie takiej pogody. Cisza, ciepło, książki.
Po chwili przechodzień spaceruje między regałami jak przesuwając ręką po grzbietach książek.
Zatrzymuje się.
- O, to może być ciekawe- stwierdza i...zabiera mnie z półki - Wezmę tą! - woła do bibliotekarki niespiesznie siorbiącej herbatę.
Wychodzi na zewnątrz. Deszcz moczy moją piękną okładkę. Wiatr rozwiewa pożółkłe kartki. Drżę i obawiam się, że skończę w kałuży upuszczona przez nieuważną dłoń. O nie, to żaden filozof.
Gdy w końcu znajdujemy się w domu, nie mam ani chwili wytchnienia. Miast wyczyścić mnie, odstawić ostrożnie na specjalną półkę, Przechodzień otwiera mnie od razu i zaczyna czytać.
Czytać na głos.
Zamieram w przerażeniu i zachwycie za razem. Po raz pierwszy słyszę słowa, które mieszkają we mnie. Wszystkie mądrości, wiedzę, historie, refleksje, które niepoznane tkwiły we mnie od początku, nareszcie się ujawniły. Zaczynam rozumieć, że epistemologia, to nauka o...poznaniu.
Nie chcę wracać na półkę. Chcę słyszeć te nawet najbardziej skomplikowane wyrazy i uczyć się ich na pamięć. Wraz z Przechodniem iść przez zatłoczone miasta, tajemniczne lasy, słoneczne wzgórza. Czuć wiatr znad jezior wśród starych stron. I powtarzać te zdania, które są we mnie zapisane.
To nowa ja.
Dlatego nie potrzebuję już stawać do walki, na przeciw całemu światu, tylko po to by pokazać swoja odrębność. Jestem inna i zaczynam rozumieć jaka, i o czym, właściwie jestem.

Życzę wam dobrego życia Koleżanki z Podstawówki, Panie Nauczycielki i Przypadkowe Staruszki.
Dziękuję moim sąsiadkom z biblioteki i wszystkim jej działom, za pokazanie mi świata w miniaturce. Dziękuję Przechodniowi, że przeczytał mnie na głos, a Opatrzności za ten parasol wywrócony na lewą stronę.


piątek, 27 maja 2011

Czarne,czarne.

Ktoś powiedział mi do ucha :
Tam, na rogu ulicy, w tym starym domu jest mała kawiarenka.
Znajdziesz tam czarny, czarny korytarz. Za nim czarne, czarne drzwi. Za nimi czarne, czarne schody w dół. Tam, w czarnej, czarnej jaskini czają się czarne, czarne stwory.
Więc idę na ród ulicy. Wchodzę do kawiarni. Przechodzę korytarzem. Otwieram drzwi i schodzę po schodach.
Każdy zimny, kamienny stopień, wyślizgany stopami ludzi przestraszonych i szczęśliwych kochanków, uciekinierów i złodziei pragnących ukryć łup, jest jak łyk wina. Jest jak słowo piosenki, którą znam na pamięć nie wiadomo skąd. Odkrywam coś, co już we mnie mieszka. Zamknęłam to i zgasiłam światło sądząc, że jak podle schwytany do pudełka żuk zdechnie po paru godzinach i nie będę musiała się o to martwić. Ale ten żuk, nawet przypięty szpilą i oprawiony w szkło, rozwija skrzydła i odlatuje.
Ironia i strach przed pretensjonalnością podkładają mi nogi, zachowując przy tym kamienną twarz angielskiej gwardii w futrzanych czapach.
Śmiejcie się. Śmiejcie się, bo wariatka ciągle tańczy.
Ale nie mogę przestać, bo czekają na mnie odkrycia niewyobrażalne dla mnie samej jak podróże w kosmos dla XIVwiecznych myślicieli.
A jednak. Stawiam wielki krok dla mojej "ludzkości".

I've got a golden ear
I cut and I spear
And what else is there?

poniedziałek, 18 kwietnia 2011

Śnienie

Moje sny ciągle chcą mi coś powiedzieć.
Kłębią się we mnie przypadkowe urywki - filmy, ludzie, sytuacje, miejsca, uczucia.
Strach wróżyć z tych dziwacznych fusów, a nóż okaże się, że kosmos sprzysiągł się przeciw mnie?

niedziela, 27 lutego 2011

Patrzcie państwo!

Tydzień morderczy wyciągnął ze mnie wszelkie siły witalne, ale warto było - pomimo znacznej nieszczelności nosa i kaktusa w gardle, wciąż czuję się upojona ogromem sukcesu.
Nie chcę wyjść na próżniaka i narcyza - po prostu ciężko mi uwierzyć w to, że robię dokładnie to, czego zawsze chciałam.
Jestem, cholera-jasna-kurcze-pieczone-w-pysk, inżynierem. Na piątkę z uściśnięciem ręki dziekan.
Jestem, niech-mnie-dunder-świśnie, stażystką w wymarzonej firmie. I wygłaszam wykład dla setki branżystów. Z uściśnięciem ręki prezesa.
Jestem szczęśliwą, a-to-ci-heca, panią domu. I mogę zawsze otrzymać krzepiący uścisk dłoni Konkubenta (jak również wiele innych przyjaznych gestów:)
Nie możliwe.
Nie możliwe?
Chyba jednak cuda się zdarzają.

piątek, 4 lutego 2011

Chińskie sieroty

Na mą głowę sypie się grad sukcesów. Są tylko i wyłącznie dziełem przypadku - codziennie trafiam "szóstkę" w Lotto, wygrywam w bingo ze światem, rozbijam bank. To wszystko ślepy los i szczęśliwa konfiguracja przypadkowych spotkań.
W głębi duszy jednak - uważam te sukcesy za swoje. Zaadoptowałam je jak Angelina kolejną chińską sierotę. Karmię je truflami i kawiorem, kąpię w kozim mleku, czesze im włosy złotym grzebykiem, ubieram w Pradę i Gucciego.

Tym bardziej boli, kiedy potkną się i upadną wypielęgnowaną mordką prosto w kałużę...

niedziela, 9 stycznia 2011

Witaj Nowy Roku 2011

Najgorętszy moment semestru - inżynierka, zaliczenia, sesja za pasem...a zza węgła hyc-hyc wena wyskakuje! Jak również wyskakuje, wyłania się, wypływa, wylewa się uszami co najmniej miliard innych rzeczy, które niespodzianie odrywają mnie od działalności naukowej. Cóż tu począć? Znikąd pomocy, ni motywacji. W domu rodzinka...
- Nie no, najpierw musisz coś zjeść, a tak przy okazji to pranko czeka na ciebie w pralce...-Powiada Mama zgarniając teczki na zajęcia z translatoryki konsekutywnej z elementami czegośtam.
- Ej, a kiedy będzie najnowszy odcinek? A zrobisz mi usta jak Lady Gaga? - do mojego pokoju, jak stado dzikich słoni wpada Siostra
- Spokojnie, córeczko, wiesz - tao. A tak przy okazji - masz dla mnie jakieś sny? - Tata odrywa się na moment od lektury n-tego dzieła Junga.
Toteż jem barszcz, rozwieszam majtki, ściągam odcinki, opowiadam sny.
I jeszcze...sprawdzam pocztę. I jeszcze...poczytam co tam u znajomych słychać. O jakie fajne zdjęcia. O kotki na jutjubie.
Dobrze, już mogę pisać.
O, trzeba wybrać stołki do kuchni (już za chwilę będą NAM potrzebne). I paznokcie opiłować. O, i jeszcze...

W końcu zalana potokiem drobnych spraw - daję za wygraną. Pozwalam myślom krążyć swobodnie. A gdzież one podążają?
Scena 1
Wytłumione wnętrze pociągu. Ciepła cisza. Pusto. Jest 23. Jedziemy, wraz z Ukochanym i P. na szampańską zabawę sylwestrową w najlepszym bodaj miejscu na takie rzeczy, czyli w centrum kochanej stolicy.
W mojej torebce chlupocze wesoło napoczęta butelka martini. Obok szeleści kurtką Ukochany. Milczy P. Jedziemy. Ciekawe co się będzie działo?

Scena 2
Ciemny park rozjaśniają lampy powieszone na drzewach. Jesteśmy pijani chłodnym powietrzem. Zbiegam ze schodów śmiejąc się na całe gardło, bo tuż obok panowie - przyszli naukowcy czy radcy komicznie zsuwają się z zaśnieżonej skarpy. Młodość.

Scena 3
Pochylam się nad ekranem laptopa, żeby włączyć jakąś muzykę, która w końcu zgromadzi kogoś na parkiecie. Popijam ze szklanki. Bujam się. Szukam wzrokiem kompanii, ale gdzieś się pochowała. Tańczę sama. Szwendam się po mieszkaniu. Powiewam sukienką. Ciągle jeszcze nie potykam się o własne nogi - jest dobrze. Trafiam do kuchni. Dolewam sobie. Dolewam komuś. Rozmawiam. Dolewam. Przestaję kontrolować to, co mówię. Słowa wypływają sobie swobodnie ze znieczulonych ust o smaku martini i Sprite'a. Kocham was ludzie. Piękni, piękni ludzie. Młodzi. Mądrzy. Pociągająca przyszłość tego kraju. Baw się i hulaj. Jestem Chochołem na tym dancingu.

Scena 4
-To co już?
-Już.
-Dziesięć! Dziewięć! Osiem! Siedem! Sześć! Pięć! Cztery! Trzy! Dwa!Jeden! Wooooooooooooooooo!
Plątanina butelek, włosów pachnących perfumami, kolczyków migoczących w świetle zimnych ogni, gładkich policzków, cienkich koszul, rąk, śmiechów. Ekstatyczna orgia ludzi, którzy nie boją się upływu czasu. My mamy czas.

Scena5
Ukochany gra na pianinie próbując zagłuszyć oldschoolowe funky dudniące w sąsiednim pokoju. Ludzie na kanapach. Podłodze. Ja na biurku.
-Nanana nanana nanananana poker fejs!
Jego ręce w tajemniczy sposób biegają po klawiszach. Muzyka. Czemu ja tak nie umiem?
Dośpiewuje słowa do melodii.
Skąd znam słowa? - pytam sama siebie ciągnąc kolejny łyk z kieliszka.
Czemu ja śpiewam? Ja nigdy nie śpiewam. Nie umiem. Boję się. Fałszuję. Ale, mój Boże, ja śpiewam! Przy ludziach! I to Poker face!
Jestem pijana.
Muszę pić dalej.
Can't read my! Can't read my...

Scena6
- Bo najlepsze imprezy są w kuchni - stwierdzam i dosiadam się do stoliczka w kuchni. Dolewam sobie i biorę z torebki garść szatańsko niezdrowych chipsów, którymi brudzę się cała. Cała jestem wirująca i sparaliżowana równocześnie.
Chips. Chrup Chrup Chrup - słyszę w mózgu echo pochłanianego konserwantu.
- No i jak-tam-co-tam? - pytam i pochłaniam kolejnego chipsa.
Gadamy o niczym. Nie o Nietzschem. Chociaż nie omijamy Freuda. Te kompleksy, lateksy, fantazje, animozje...

Scena7
Kuchnia opustoszała. Zostaję ja i Odwieczny Kumpel.
On z winem, ja z herbatą. Ale i tak huczy mi w głowie. I w sercu. Iw duszy.
Rozmawiamy poważnie i pijacko. Nawet nie wiedziałam czy mi takie rzeczy przejdą przez gardło. Jak dobrze, że to nie gimnazjum. Można legalnie się napić i zwalić szczerość na procenty. Nigdy nikomu nic. Sza.
Piąta.
Szósta.
Siódma.

Scena 8
Ósma.
Umieram. Bóg Kaca przyszedł mnie ukarać. Oddaję mu pokłon, by złożyć należną ofiarę w postaci treści żołądka, skrapiam swe lico czarnymi łzami na znak pokuty i postanowienia poprawy.
A teraz, Boże Kaca, pogadaj z Bogiem Taksówek, żeby przyszedł nam z pomocą, bo giniemy!

Scena9
Modły wysłuchane. Wczołguję się po schodach do mieszkania. Rzucam torbę. Dopadam do wanny. Zmywam kleistą woń imprezy. Tabletką musującą płoszę ból głowy. Wylewam się razem z kąpielą, wycieram pobieżnie. Zasłaniam okna, wpełzam pod koc.
Zasypiam.

Scena 10
Śpię.
Witaj Nowy Roku 2011!