poniedziałek, 29 listopada 2010

Robin Hood

Jako kobieta z przeszłością lubię czasem powspominać czasy dawne, by dorabiając do nich nieco idyllicznej atmosfery, wyjaśnić sobie moje obecne, dziwne zachowania. Dziś, jadąc w wielokilometrowym korku pośród białej pustyni, która niegdyś zwała się SandCity, dokonałam przeglądu moich idoli wieku wczesnomłodzieńczego.
I jakiż wniosek? Wszystkie disnejowskie królewny przybrane w kolorowe krynoliny, otoczone stadkami uśmiechniętych zwierzątek na koronowaną głowę bije ten oto pan:

Czyli boski Robin Hood ze wspaniałego serialu z 1984 - fantastyczny scenariusz, piękne plenery, dobre aktorstwo i mistyczna muzyka Clannadu. To mnie, wtedy cztero-, może pięciolatkę przyklejało do telewizora. A jak od niego odchodziłam, to ciągle byłam w Sherwood. I to bynajmniej nie w powłóczystej sukni Lady Marion. Nie. Ja byłam Robin Hoodem - z łukiem na plecach, z Albionem przy pasie. Bohaterska, gotowa do walki, szlachetna, zwyciężająca zło mała dziewczynka z zaciętą miną. Nawet na podwórku wołali za mną "Te! Robin Hood, ho na trzepak!".
Potem, rzecz jasna, mi przeszło - pojawiły się żeńskie idolki ( Spice Girls - Boże spuść nogę i kopnij!), zmieniło mi się nastawienie do wszystkiego. Ale jednak - czasem czuję, że to we mnie zostało. Kiedy widzę, że ktoś niesprawiedliwie ocenia mnie, albo kogoś mi bliskiego, budzi się we mnie wewnętrzny Robin Hood i z zaciętą miną na twarzy wstaję i celuję z łuku do jakiegoś znudzonego życiem doktora habilitowanego. Ku chwale Herna! Uczucie jest fantastyczne, zwłaszcza, że tym uporem, a niekiedy i -przyznaję - arogancją i bezczelnością, zdobywam mój cel. Na świecie w końcu jest porządek.
Ocknąwszy się z tryumfalnych rozważań podbitych Gorillazowym Stylo, które fantastycznie wpisuje się w bohatersko-przygodowy charakter moich przemyśleń, zauważyłam, że coś jest nie tak. Otóż ja, Robin Hood, siedzę skulona i dygocząca na siedzeniu przezimnego autobusu, który stoi. Nic się nie dzieje. Krajobraz za oknem wciąż ten sam - biało biało białym pogania. Stoimy. Świst wiatru i gdzieniegdzie odgłos klaksonu. Wciąż stoimy. Zimno wwierca się w moje buntownicze dłonie, co z całą pewnością uniemożliwi strzelanie z łuku. Stoimy. Stoimy. Stoimy.
-Hm, ja tu siedzę i nic. Stoję sobie w korku, a tu życie ucieka. -Myśli Robin Hood we mnie - A w Chorwacji grama śniegu. Ludzie tam pewno chodzą w krótkich spódniczkach i balerinach. Słońce im świeci w okna. Błękitne morze im szumi. Powietrze pachnie piniami i rozmarynem. A tu? Zima. Korek. Marazm! Dosyć! To niesprawiedliwe! - wyje moja bohaterska strona duszy.
Zaczynam się wiercić. Wyglądam za okno. Zacieram ręce. Jeszcze raz wyglądam. Wzdycham. Mruczę parę niecenzuralnych wyrazów. Znowu wyglądam za okno. Nic się nie zmienia.
-Nnnno DALEJ!!!- pogania Robin - Co jest!!! Jedź, cholera jasna!!!
Ogarnia mnie pragnienie natychmiastowego działania. Ale za oknem zamieć, na uczelnię 10 km - już raz przerabiałam taki spacerek. Skończył się bolesną kontuzją stawu i zmęczeniem wręcz maratońskim.
- Ale coś trzeba robić. Koniecznie. Już zaraz. Tak robią bohaterowie!!
- złość wypływa ze mnie w postaci niechlubnych, marznących łez. Czuję się jak bokser wagi piórkowej, który stara się powalić Mike'a Tysona. A on patrzy na mnie z góry, rzuca pogardliwe 'Nice!' i odchodzi. Ja tego jednak nie zauważam. Dalej wytrwale okładam masę powietrza wokół mnie, i wyję przy każdym ciosie, bo nikogo nie mogę dosięgnąć.
Walczę z ogromną siłą potężnej, wschodnioeuropejskiej zimy, która wbrew alarmom ekologów, wcale nie znika. Krzyczę na śnieg. Chcę zdusić wiatr nadludzkim półnelsonem. Ostrzem miecza podwyższyć temperaturę do 20 stopni. Ale nie udaje się. To mnie przerasta. Kim więc jestem, jeśli nie Don Kichotem?

Ale dopóki zima trwa i morduje każdą weselszą myśl, każdy precyzyjny plan, każde spotkanie...będę walczyć! Do ostatniego ciepłego tchu, do ostatniego kawałka niezamarzniętego ciała, będę krzyczeć " ZIMO! GIERARY HIRR!"



czwartek, 25 listopada 2010

Never again

Nawet nie zdawałam sobie sprawy, że tyle czasu minęło od ostatniego pismactwa. W między czasie zdążyłam zdobyć i stracić stanowisko pracy (żeby nie było - nie wywalili mnie za malowanie paznokci w pracy, tylko zlikwidowali punkt), napisać parę rozdziałów inżynierki, przeżyć kolejnego okropnego kaca, obejrzeć całe dwa sezony Twin Peaks (i zacząć się bać patrzeć w lustro), i zrobić najgorszy projekt w życiu.
Najgorszy ze względu na okoliczności pracy - mało czasu, duża trudność, duże wymagania, bardzo tnący się komputer...Ale też "najgorszy" pod względem ogólnej jakości tego cholernego produktu. Jak widzę te rozmazane piksele, te niedokończone przezroczystości, te zapomniane oznaczenia porzucone w paru miejscach planszy i jarzeniowe kolory, które wyszły takie, bo zapomniałam zapisać palet w CMYK. Demyt.
Ale już po wszystkim. Koniec psychoz, migren, analiz, kwerend, podkrążonych oczu, skal,tłustych włosów, warstw, tęskniących za życiem piątkowych wieczorów...Wracam do życia. Już nigdy więcej nie powtórzę tego błędu. Proszę mi na to nigdy nie pozwolić!