poniedziałek, 18 listopada 2013

Dziękuję

Są takie podłe dni (i tu podkreślę liczbę mnogą - "dni", liczebnością dążące niestety raczej ku tygodniom...), gdy wszystko nabiera morderczego tempa. Wydawałoby się, że jest spokojnie, stabilnie, stosownie. Nagle jednak zwala się na głowę lawina miliona niezałatwionych spraw, które ktoś pragnie wyegzekwować ode mnie WŁAŚNIE TERAZ. Już. Na wczoraj. Zaczynam pędzić, uganiam się za tymi sprawami jak spanikowana matka - kaczka za swoim potomstwem biegnącym w swej niefrasobliwości pod koła samochodu. Co gorsza, kaczęta zdają się w trakcie swej ucieczki, rozmnażać się przez pączkowanie. Jest ich tyle, że staję w końcu na krawędzi szosy i mogę tylko patrzeć jak ciężarówki robią z nich pasztet.
Wykreślanie spraw do zrobienia z długaśnej listy wcale nie sprawia ulgi, jak to było kiedyś. Za każdą odhaczoną pojawia się następna. Bardziej złożona. I radź tu sobie człowieku o nadwrażliwej, jak się okazuje, psychice. Przekonanie o mojej własnej odporności na stres zostało ostatnimi czasy zweryfikowane dość boleśnie. Z tego sprawdzianu wyszłam z dwóją za ataki paniki w obliczu dead-line'u, za bóle brzucha kojone filiżankami melisy, ponure myśli, godziny przepłakane w toalecie. A wydawałoby się, że jak człowiek przeszedł kilka poważniejszych testów tego typu (praca to przecież bzdura w obliczu kwestii rodzinno-międzyludzkich - w tym kontekście byłam prawdziwym He-manem i Potęga Posępnego Czerepu była ze mną) , to nic go nie ruszy. Że zawsze będzie tym, co ma najtwardszą dupę w mieście. A tu klops. Ryczę jak nastolata, która nie dostała biletów na Justina Biebera.
Co mnie wyciąga z tych parszywych lochów pracoholizmu połączonego z praco-fobią? Poza niewzruszonym Towarzyszem Życia oraz psiną, która jak mistrz zen potrafi usnąć słodko na moich kolanach, nawet gdy dygoczę ze strachu przed nadchodzącym dniem, ratuje mnie jak zawsze muzyka. 
Bez tych 20 minut w autobusie ze słuchawkami na uszach nie przetrwałabym dnia. Dlatego niniejszym dziękuję kilku artystom, którzy swoją twórczością utrzymywali mnie przy życiu.
- Cut Copy, za utwór Free Your Mind.
- Rebece za Melancholię i Fail (zwłaszcza w wersji live)
- Kamp! za Zen Garden i, jak zawsze, Cairo (i za koncert:)
- Flight Facilities za Clair de Lune
- London Grammar za When We Were Young
- The Shins za Australię

Dziękuję!
Dobranoc.

niedziela, 3 listopada 2013

2%

      Wieść gminna niesie, że człowiek wykorzystuje jedynie 2% możliwości swojego mózgu. Jeśli to chociaż po części prawda, umysłom naszym należy się głęboki ukłon ze starodawnym omieceniem ziemi kapeluszem. Ja przynajmniej taki ukłon mam zamiar moim szarym komórkom złożyć, ponieważ obserwacja potęgi działania jedynie tych 2%, doprowadziła mnie do zaskakujących wniosków.

     Od jakiegoś czasu uczę się, powoli i z trudem, nabierania życiowej równowagi, aby być tym "pier*** kwiatem lotosu na powierzchni jeziora" na co dzień. W tej walce, moim podstawowym wrogiem wydawał się mój umysł, przez lata trenowany do zachowania zdystansowanego, bezpiecznego pesymizmu. Zawsze zakładam najgorsze możliwe scenariusze - najwyżej miło się rozczaruję! Wtedy sądziłam przewinięcie się nawet jednej pozytywnej myśli przez głowę, mogło zniweczyć całą grę ze wszechświatem, który jest z natury przekorny. Stąd utrzymywałam się w negatywnym nastawieniu do czegokolwiek, momentami wpadając w spektakularną rozpacz, by Los rozwiązał kwestię dokładnie odwrotnie niż oczekiwałam, czyli de facto na moją korzyść...pokrętna logika.
 Od pewnego momentu, którego nie umiem dokładnie zdefiniować, ale stało się to dość niedawno, stwierdziłam, że taka postawa często staje się samospełniającą przepowiednią. Wszechświat nie chciał grać ze mną w tę grę i uzyskiwałam oczekiwane wcześniej marne rezultaty.
Przeprowadziłam kilka eksperymentów w celu odwrócenia tego procesu - przełamując latami trenowany mechanizm, siłą zmuszałam się do pozytywnego oczekiwania. Lub wręcz - wyłączenia procesu produkowania tysięcy scenariuszy (niezależnie czy dobrych czy złych). Mocne trzymanie się tego, co jest tu i teraz spowodowało, że przestałam planować rzeczy na lata do przodu, jak to miałam w zwyczaju. Na pytania typu "A co będzie za pół roku?", "Co będziesz robić za rok?", "A co potem?" nauczyłam się odpowiadać "Nie wiem"lub "Zobaczymy". I faktycznie - coś zawsze się działo. Rzeczy nabrały tendencji do samodzielnego rozwiązywania. Bez przepłakanych miesięcy w strachu przed egzaminem/ważnym spotkaniem/wynikami konkursu itd. itd.
Dodatkowo okazało się, że pozytywne wykorzystanie sił swojego umysłu i otwarta postawa wobec przyszłości wcale nie powoduje rozpaczliwego opłakiwania porażek. Nawet jeśli nie udawało mi się osiągnięcie danego celu, udawało mi się przejść nad tym z wnioskiem "Czegoś się nauczyłam. Najwyraźniej powinnam robić coś innego. Droga wiedzie gdzieś indziej". Czasem było żal, jasne. Ale przecież tyle przede mną! A czego? Nie wiadomo. I dobrze.
Jasne, nie stałam się geniuszem teraźniejszości jak psy lub Eckhart Tolle. Bywały momenty, gdy wpadałam w panikę lub stres bez widocznej logicznej przyczyny - najczęściej okazywało się, gdzie w moim wielowątkowym toku myślenia (bez mojej świadomości) pojawiła się wydeptana ścieżka pesymistycznych bajań. A to powodowało ścisk w żołądku przed pójściem do pracy. Drżenie rąk. Pięć opryszczek na ustach, które wyrastały w ciągu kilku godzin jak parszywa plantacja kosmicznych grzybni rodem z Archiwum X. Dopiero wyplątanie tej trującej nitki z warkocza tętniących neuronów pozwalało na odzyskanie spokoju. Czasem pomagał też wyjazd na urlop i kategoryczne postanowienie nieodbierania telefonów z pracy. Dzięki Ci, Matko Naturo, za bułgarskie Złote Piaski (tak, dostrzegam pozytywne aspekty pobytu w tym dziwacznym konglomeracie dawnego Stadionu X-lecia i Juraty w środku lipca) oraz Matko Europo, za stosunkowo wysokie koszty połączeń w niektórych krajach Unii:)

     Ostatnio mój umysł spłatał mi podwójnego figla. Postanowiłam się nań za to nie złościć, tylko podziękować za nauczkę. Kilka ostatnich tygodni upłynęło mi pod znakiem intensywnego zapierdzielu z pracy z dodatkowym czynnikiem stresogennym w postaci przyjęcia większej dawki odpowiedzialności za wykonywane zadania, co przy naszej dziwacznej niehierarchicznej-ale-trochę-jednak-hierarchicznej strukturze, nie jest rzeczą prostą do zdefiniowania i do zrealizowania. Efekt: poczucie przyjęcia odpowiedzialności przy jednoczesnym braku kontroli. Do tego dołożyć należy, szalenie przyjemne, planowanie ślubu i wesela. Tu mogę sobie nadrobić brak nadzoru - tu mam kontrolę nad każdym aspektem. A rzeczy do ustalenia jest dużo i wszystko to sprawia taką frajdę...Kiedy schodziłam rano po schodach owinięta w burą kurtkę i szalik, widziałam siebie idacą tymi schodami o 12.30 dnia 24 maja 2014 w perfekcyjnej sukni z jedwabiu. Już czułam jak stukają moje doskonałe buciki na 8cm obcasie. Z taką małą kokardką. I mam bukiecik z piwonii. I jest tak bosko. Snucie takich wyobrażeń jest tak miłe i przyjemne, że tym trudniej wyrwać się ze świata marzeń i szukać pozytywów w ponurym jesiennym poranku. Tak łatwo jest zostać w tym pięknym świecie wiecznej wiosny i szampana. Dodatkowo, konieczność spoglądania do kalendarza na przyszły rok, obudziło, zdawałoby się, zupełnie już pokonaną bestię Dalekosiężnego Planowania. To już nie tylko marzenia tylko konieczność podejmowania decyzji z wyprzedzeniem. Mój umysł postanowił włączyć jednostkę Dalekosiężnego Planowania na stałe. I do każdego aspektu życia. Nie umiałam używać tego mechanizmu tylko wtedy, gdy było to konieczne. Ponownie zaczął on rządzić wszystkim. I bardzo przywiązałam się do powziętych postanowień...
To samo podstępne 2% mózgu pomogło mi się z tego otrząsnąć. Jak wiadomo, najskuteczniej wychodzi to terapią szokową. W trakcie snucia kolejnych wizji przyszłości, wróciło do mnie, z całą mocą, czarnowidztwo. Wystarczyło, że zadałam sobie sakramentalne pytanie "A co by był gdyby...". I zaczęło się. Wyobrażenie stało się na tyle żywe, że zaowocowało zupełnie realnymi objawami - fizycznymi, psychicznymi, sytuacyjnymi (interpretacja wypowiedzi innych osób jako znaków, że tragiczny scenariusz rzeczywiście ma miejsce). Wszystko eskalowało od lekkiego przeczucia, po głębokie przekonanie, że faktycznie tak będzie, aż do produkcji kolejnych scenariuszy pod hasłem "Ok, jeśli tak, to zrobię tak/ lub tak/ lub tak...". Lawina ruszyła.
Szczęśliwie w swym ekstrawertycznym charakterze mam wpisaną konieczność GADANIA i opowiedziałam wszystko K., który dzięki temu, że jest Słuchaczem Tak Cierpliwym, naprowadził mnie na rozwiązanie całej sytuacji. Kiedy wypowiedziałam na głos całą istotę mojego lęku i zaczęłam logicznie szukać przyczyny, wszystko stało się jasne. Moje irracjonalne poczucie strachu wynikało z powrotu do snucia przyszłych scenariuszy. Mój mózg, jak inteligentna kuchenka indukcyjna, zaczął pikać, ponieważ jednak z funkcji została niepotrzebnie uruchomiona! Umysł zawołał - Halo! Używasz mnie zbyt dużo - możesz wyłączyć to 0,001% odpowiedzialne za planowanie przyszłości. Bo jak nie, to będzie się działo właśnie TO.
Dramatyczny tydzień nauczył mnie, że czasem warto myśleć MNIEJ. I to jest właśnie potęga 2% ludzkiego umysłu!