poniedziałek, 17 grudnia 2012

Zamykam na chwilę oczy

Spośród dziwacznych zjawisk występujących w przyrodzie, jednym z najbardziej fascynujących jest pewne szczególny efekt, który roboczo nazywam "Zamykam na chwilę oczy". Nie mam tu na myśli mojej odwiecznej, porannej walki z budzikiem. Chodzi mi o to trudne do wytłumaczenia, magiczne sprzężenie pragnień i rzeczywistości, którego doświadcza się szalenie rzadko. 
Chcę strasznie, żeby to się stało - to może być cokolwiek. Chcę to osiągnąć. Wygrać. Dostać to w swoje ręce. Marzę o tym miesiącami, latami. Każdy elektron w moim ciele porusza się tylko dlatego. Buduję na tym swoje prywatne wszechświaty. Alternatywne scenariusze. "Co zrobię, kiedy WRESZCIE...". Patrzę na zegarek. Dłuży mi się to czekanie. Moja podświadomość siedzi zziębnięta na przystanku, a cholerny nocny nie chce przyjechać. Myślami jest już w jego ciepłym, zalatującym nieco wczorajszym żulem, wnętrzu. Wypatruje świateł. A jego ciągle nie ma. Przyjedź wreszcie! Przyjedź! Przyjedź! Przyjedź!
W końcu obojętnieję. Pragnienie pozostaje dobrze ukryte, gdzieś pod kolejnymi stertami "rzeczy do zrobienia". Pod spotkaniami z ludźmi. Pod pracą. Pod kupowaniem mrożonek i krojonego chleba. Pod gapieniem się na padający śnieg. Ogień lekko przygasa, ale ciągle tam jest. Część mnie siedzi z zaciśniętymi pięściami, żołądkiem skręconym w paragraf. Nakręcona adrenaliną. Dla tego kawałka podświadomości oczekiwanie nigdy się nie kończy. Jest jak hollywoodzka gwiazda nominowana do Oscara w kategorii "Najlepszy Aktor". Kręci się w swoim aksamitnym fotelu. Z nerwowym uśmiechem wpatruje się we wręczającego. And the winner is... Słyszy szelest otwieranej koperty.
Wtedy właśnie, kiedy świadomość usypia na dobre, a podświadomość osiąga maksymalny poziom napięcia, zamykam na chwilę oczy...i wygrywam. W tym jednym momencie rzeczywistość nasiąknięta moimi pragnieniami przełamuje się gwałtownie. Spełniają się najbardziej nieprawdopodobne marzenia. Spływa po mnie gorąca fala radości i niedowierzania. Moment ten jest TAK nierealny, a tak do bólu rzeczywisty. To tak, jakby zobaczyć Wielki Wybuch. Od środka. Miesiące nerwowego oczekiwania nagradzam okrzykiem tryumfu. Ta sekunda trwa znacznie, znacznie dłużej. Obserwuje drobinki kurzu unoszące się w powietrzu w zwolnionym tempie. Słyszę swój puls przypominający odgłos walącego się budynku. Jest jak pod wodą. Czas gęstnieje. Unoszę się w nim swobodnie i promieniuje szczęściem jak uranowy rdzeń elektrowni atomowej.
I nie zależnie, co dzieje się potem w jej konsekwencji - zachowuje ją na zawsze. Rzeźbię ją w korze mózgowej na wieczną pamiątkę. 
Czasem wracam tam we śnie. Budzę się z uczuciem, jakbym właśnie połknęła kosmos.

niedziela, 9 grudnia 2012

Gollum

Coś czai się we mnie tak głęboko, że nie znajduję odpowiedniego słowa, żeby to nazwać.
Minus dziesięć nie tylko na dworze. Mam minus dziesięć w mózgu. Przeszłam na tryb awaryjny i nie swoich reakcji. Chciałabym, żeby wynaleziono język, w którym mogłabym o tym opowiedzieć. Chciałabym, żeby istnieli ludzie umiejący z tego bełkotu wyłowić sens.
Tymczasem siedzę przed pustym ekranem.
I nie wiem nic.
Jest w tym oczekiwanie. Niecierpliwość. Lęk. Irytacja. Tęsknota. Poczucie winy. Wściekłość. Na kogo? Na siebie samą prawdopodobnie. Czego ja do cholery chcę? Kim jest ten podstępny Gollum mieszkający pod moją czaszką i do czego mnie doprowadzi?

poniedziałek, 12 listopada 2012

Święto Niepodległości

Piwo jest tylko lekko żółtawe, a jego powierzchnię pokrywa tłustawa warstwa niezidentyfikowanej substancji. Przypomina ona tęczowe benzynowe ślady pozostawiane na kałużach przez korodujące małe fiaty. Piwne lustro odbija światła wiszących nad barem żarówek okręconych różową folią, chyboczące się linie jarzeniówek z korytarza, reflektory ze sceny i niebieskawe refleksy pochodzące z ekranów smartfonów.
Kubek jest oczywiście plastikowy, więc płyn niebezpiecznie chybocze się, kiedy przemykam się między betonowymi kolumnami a ramionami zgromadzonych ludzi. Ramiona są nagie, tatuowane w abstrakcyjne wzory lub cytaty z Mrożka zapisane sanskrytem, w koszulach po dziadku, w drapiącej koronce, w poliestrze podszywającym się pod jedwab. Każde ramię wita się z moim. Zostawia ślad. Udawany pocałunek ciotki, którą widuje się tylko na ślubach i pogrzebach. W takich warunkach lepiej zapomnieć o osobistej przestrzeni i pogodzić się z tymi przypadkowymi spotkaniami materii.
Nie mogę zdecydować się, czy lepiej pić małymi łyczkami i dawkować sobie kwaśno - gorzką, niepokojąco urynalną, substancję powoli, czy też może żłopać jak stu kilowy fan Kultu i mieć to za sobą szybciej. Stawiam na opcję numer dwa i po chwili czuję się jak smętny balonik z helem, ostatni na straganie, zapomniany, przywiązany do ciężkiej podstawy, którą stanowią moje nogi. Cała moja masa skupia się do wysokości kolan. Część powyżej buja się bezwładnie i za wszelką cenę stara się dosięgnąć sufitu. Stopy ważą jednak za dużo. Potrącający ludzie wprawiają mnie w ruch wahadłowy. Piwo chlupocze sobie radośnie w moim żołądku jak Jezioro Śniardwy przy 7 w skali Beauforta. 
Świateł jest coraz mniej. Na scenie pozostaje tylko kilka punktowych reflektorów. Tłum stopniowo się kondensuje. Najważniejszy staje się zmysł dotyku, a zwłaszcza szczególne warunki odczuwania temperatur. Rządzą tu skrajności. Betonowy filar jest lodowaty i promieniuje nie tylko na całą moją prawą rękę i nogę, którymi się o niego opieram, ale także na szyję, policzek, całą prawą półkulę mózgu. Po lewej mam plątaninę ludzkich kończyn i korpusów, które jak mała elektrownia atomowa grzeją mnie aż za bardzo. Czyjeś spocone już pod czarnym podkoszulkiem plecy, pachnące jak sala gimnastyczna w gimnazjum. Nogi wciśnięte w lateksowe legginsy. Gęste, kręcone włosy przypominające w dotyku wełniany sweter. Wentylacja lewej strony mojego twardego dysku nie wyrabia. Przegrzewa się. Następuje zwarcie. Konserwator będzie dopiero w poniedziałek. Za utrudnienia przepraszamy. 
Prawa strona mojego mózgu - intuicyjna, pierwotna, niezorganizowana - przejmuje władzę. Tracę wypracowany ironiczny uśmieszek, który pozwolił gładko wtopić się w tło stołecznej hipsterki. Wypijam kolejny toksyczny napój piwopodobny. Z pierwszymi taktami muzyki płynącej ze sceny, zaczynam stapiać się z tłumem. Czuję płynące przeze mnie genialne metafory, wiekopomne wersety, peany na cześć młodości i szaleństwa. Jest dionizyjsko. Nie jest appollińsko. A to dopiero początek. Rozpędzam się. Staje na krawędzi. Czy zrobię krok dalej? Czy rozłożę ręce i skoczę jak Pocahontas? Ale przecież mam lęk wysokości - przypominam sobie nagle w ostatnim przebłysku rozsądku. Wbijam paznokcie w przedramię. Chcę dać sobie w twarz, żeby zresetować zrestartować lewą stronę. Nie możesz skoczyć, pamiętasz? 
Wycieram gorące od klaskania dłonie o podkoszulek. Wybiegam do toalety ukrytej chłodnym przejściu między salami. Opieram głowę o ścianę pomalowaną do połowy na odcień psychodelicznej zieleni. Przeciąg przynosi z dworu zapach opadłych liści i czerwonych malboro, które palą teraz wszystkie dziewczyny (chłopcy wolą Vogue mentolowe). Złota polska jesień. Udając Małysza nad pozbawionym deski klozecie w końcu wracam do rzeczywistości. System przywrócony. Wszystkie pliki ocalały. Uff.
Trwa przerwa. Czekam na gwiazdy wieczoru. Płynę w gęstej ludzkiej zupie w kierunku sceny. Co dwa ruchy ramion łapię oddech ponad głowami zebranych, by zapewnić sobie odpowiednią wentylację. Przez okno pod sufitem widać iluminowane wieże kościoła. City is my church. God is a DJ. Jestem blisko. Kiedy widzę pot ściekający po twarzy artysty czy zmarszczki pod oczami, albo wystające spod bluzki ramiączko stanika wokalistki, mam poczucie jakiejś niesamowitej realności tego, co się dzieje. Że to jest NA PRAWDĘ. Jestem cała tu i teraz. Chcę wchłonąć tę chwilę i nigdy się z nią nie rozstawać. Psychofanka w każdym calu.
Tłum nie jest już dla mnie masą obcych ludzi. Oni są przedłużeniem mojego stanu ducha - są zmultiplikowanym oczekiwaniem, podnieceniem, ciekawością. Funkcje życiowe zatrzymują się. Nie czuję głodu, pragnienia, senności. Adrenalina działa jak kilka puszek RedBulla, albo kreska białego proszku. Dalej dalej! 
Scena także czeka. Zawieszone w mdłym świetle statywy wyglądają jak dźwigi na niedokończonej budowie, kable kłębią się na podłodze jak pnącza, którym za wcześnie opadły liście. Instrumenty tworzą konstelację dziwacznych ready-made'ów. Sztuka dla sztuki. Kubizm, fowizm, nazizm. 
Przy akompaniamencie krzyków i wściekłych braw na scenie pojawiają się oczekiwani muzycy. Wszystko ożywa i zaczyna mieć swój cel. Gitary do grania, nogi do podskakiwania, ręce do braw, usta do śpiewu i krzyku. Jestem pszczołą robotnicą w tym ulu - skaczę w tym samym rytmie, klaszczę, śpiewam. Śpiewam. Śpiewam aż do pęknięcia płuc. Uwalniam swój głos, upchnięty na co dzień gdzieś w okolicach wyrostka robaczkowego, gdzie obumiera sobie powoli. Tylko w tłumie moich klonów, mogę zrobić coś takiego. Jestem bezpieczna. Jestem w domu. Ogłuszam się sama swoim głosem o niezidentyfikowanej nigdy barwie. Najważniejsze, że płynie. Stapia się z falą gorąca pochodzącą z rozgrzanych ciał, z padaczkowym rytmem świateł na scenie, z basem dudniącym w klatce piersiowej. Tańczy mi wątroba, nerki, woreczek żółciowy. Wszystkie wrażenia łączą się w jeden strumień. Przestaję rozróżniać zmysły od siebie. Światło ma metaliczny posmak, ciemność jest słodka. Bas pachnie jak asfalt po deszczu. Ciężko, ekstatycznie. Zapach potu jest śliski jak lycra. Łykane pospiesznie powietrze przesuwa się po języku z lekkim sykiem. Podłoga jest kleiście czerwona. Jesteśmy w żołądku wieloryba. Mamy się doskonale.
Stroboskop dzieli wszystko na klatki. Jestem w dziwnym filmie. Krótkie spojrzenia - przerywane mikrosekundowym ukłuciem. Gdyby trwała dłużej, może wszystko wyglądałoby inaczej? Ciemność jest bezpieczna i groźna za razem. Pociągająco nieznana, ale śmiertelna. Obie półkule się wyłączyły, więc teraz przeżywam wszystkie alternatywne scenariusze równocześnie. W niektórych z nich eksploduję radością i opadam na tłum jako kiczowaty, brokatowy śnieg. W niektórych moja dłoń jest tylko pół centymetra dalej - niby nic, ale może wywołać efekt motyla i świat skończy się szybciej, niż przepowiadali Majowie. W niektórych wszystko nagle się urywa i zdaję sobie sprawę, że to tylko sen.
Przebudzenie ogłasza, krótkie "Dziękujemy!" rzucone ze sceny. Stoję na lepkiej od piwa podłodze, mokra od cudzego i własnego potu. Potarganie włosów zahacza już o dredy. Jestem podeptana i posiniaczona. Ofiara przemocy. Cisza dzwoni mi w uszach. Wykasłuję resztki zalegającego w płucach basu i ruszam w noc, czekając, aż opadnie adrenalina. 

To było moje prawdziwe Święto Niepodległości.

środa, 4 lipca 2012

Kundel Bury

Początek wakacji zawsze kojarzy mi się z rozstaniami.
Albo wyjeżdżam ja, albo Ty. W tym roku dzieli nas kilka krajów i kanał La Manche. Szczęśliwie nie jestem jeszcze na etapie liczenia dni - staram się nie zastanawiać nad tym dłużej. Perspektywa końca tego miesiąca ciągle jest jeszcze bardzo odległa. Wszystko jest odległe. 
Nie chcę wiedzieć, co będzie w sierpniu, we wrześniu, bo gdzieś tam majaczy dorosłość. Pozbawiona dat przestrzeń. Stoję na klifie i patrzę w ocean. Żadnych klasówek, matur, egzaminów, prac naukowych do skończenia. Jest czysta linia horyzontu, na którą zazwyczaj tak lubię patrzeć. Jest to mój osobisty koniec świata. Podchodzę do niego z portugalskim saudade. Całe dzieciństwo chcesz dorosnąć, uwolnić się spod kontroli, nakazów, planów. Kiedy w końcu dochodzi się do tego punktu, nie wiadomo, jak się do tej upragnionej dorosłości zabrać. Zwłaszcza, kiedy jej wizja jest tak mglista jak moja. Zakłada ona w skrócie przejście przez życie, będące bujną, majową, polską łąką, w szmaciakach. Z K. pod rękę. Nie w klimatyzowanych korytarzach korporacji z perspektywami "Za 5 lat będę zarabiać tyle i tyle", "Za 10 lat kupię to i to". Nawet nie jako starchitekt krajobrazu w Danii, Anglii, Stanach.
Bo czy to źle zostać tu? Urosną mi od tego wąsy piłsudskie (lub nie daj Boże, dmowskie!), siatka z Biedronki przyrośnie do przegubu, a w garnku bulgotać będzie, li-i-jedynie, za słona zupa? Czy tak patrzą na mnie znajomi przemierzający świat w poszukiwaniu kariery i przygód? Bo dziś iść pod prąd, to chcieć być tu. W moim mieście. W mojej najpodlejszej i najukochańszej, w zimnej i upalnej, w brudnej i wypucowanej, w starej i nowej, zielonej i betonowej Warszawie. W stolicy kraju zwanego Radomiem Europy. Ja chcę zostać tu i budować zaścianek. Wydobyć z niego to, co ma najlepszego, najciekawszego. Nie przykrawać do norm, nie prostować zakrętów, nie tynkować ruin - pokazać go takim, jakim jest. Niech nie udaje Berlina, Paryża, Londynu. Niech będzie sobą - Warszawą. Polską. Krajem, co jest jak pies-znajda o parszywym pysku, krzywych zębach i wyleniałej sierści. Nie jest fryzowanym yorkiem w torebce Paris Hilton.  Nie jest rasowym chartem goniącym za rasowym królikiem w strzyżonym Husqvarną lesie Sherwood. Nie jest i nie będzie. A jednak kochasz tego kundla burego od pierwszego wejrzenia. Mimo, że zasika ci dywan i zje buty. A on kocha cię tak samo. Mimo, że zostawiasz go na cały dzień i nie dajesz szynki. Ja i mój kundel bury mamy przed sobą przyszłość. Nie Wielką. Nie Wspaniałą. Nie Epicką. Fajną. Bo kundel bury - fajny pies.

środa, 4 kwietnia 2012

Uciekam

Nieumiejętność odpoczywania prowadzi do nadużyć, kiedy w końcu mam chwilę dla siebie. Nie umiem znaleźć sobie miejsca. Kreatywność ze mnie odpływa. Nic nie wydaje się być interesujące. Nie podnosi ciśnienia, jak robienie projektów na ostatnią chwilę, jak organizowanie, sążniste maile, spotkania, zadania, powinności... Tak weszłam w ten schemat, że już nie potrafię się z niego wyrwać. Ten tryb przylgnął do mnie jak paskudna pijawka lub obcy ósmy.
Co przychodzi mi do głowy, kiedy czuję, że nadchodzi wolne popołudnie?
Koty kurzu koło szafy.
Pranie.
Nieskończony artykuł.
Napoczęta praca magisterska.
W ostateczności - zrobienie miazgi ze swojej wątroby w Zakąskach i złamanie zmęczeniowe śródstopia od rekordowo wysokich czerwonych szpilek.
Nie przychodzą mi do głowy: czytanie książek, rysowanie, szycie...

Jest destrukcja, dekonstrukcja, dandyzm i dadaizm. Panują tu u mnie nastroje schyłkowe i katastroficzne. Gdybym była zdolną malarką, to właśnie teraz powstałoby moje najlepsze, najbardziej dramatyczne dzieło. Stworzyłabym najbardziej wzruszającą symfonię. Nakręciłabym film, który wyciskałby łzy lepiej niż Titanic i Król Lew. Napisałabym powieść, którą stawiano by w jednym rzędzie z Cierpieniami Młodego Wertera. Jestem tak klasycznie emo-... A przecież latka lecą i nie wypada już tak podchodzić do życia.
Tylko jak teraz? Dorosłość skrada się za moimi plecami i szepcze mi czasem do ucha "Już pora...Już czas pracować od 9 do 17, mieć dzieci, mieć spokój z tymi wszystkimi sensami życia...".
A ja uciekam, aż mi buty spadają.

sobota, 4 lutego 2012

Ja i pies

Ja i pies krążymy po domu wykonując zwyczajowe czynności.
Budzimy się każda na swoim zmiętym legowisku - ona na torbie, ja na niewłaściwej połowie łóżka.
Idziemy na poranny spacer - ona w czerwonym serdaku, ja w 2 swetrach, rajstopach pod dresem (wełniane skarpety gratis), najcieplejszej kurtce, uszance, rękawicach z jednym palcem.
Jemy śniadanie - eukanuba z jagnięciną vs grzanka z masłem orzechowym i kawa.
Próbujemy przetrwać przedpołudnie - drepcząc pod domu i starając się wziąć do pyska dwie piłki na raz lub też kompulsywnie facebookując by uniknąć nauki planowania przestrzennego na egzamin. Dobrze, że jeszcze to mam na głowie - bez konieczności zakuwania nawet siedzenie na fb traci smak nielegalnej przyjemności.
Jeszcze raz spacer, obiad.
Popołudnie ciągnie się jak ser na lasagne wyjętym z mikrofali.
Piłki i planowanie. Planowanie i piłki.
Kolacja, spacer.
Wieczór...I co teraz?
Film. Jeszcze jeden.
Facebook. Soup. Kwejk. Smut. Nuda. Wracaj. Proszę.

niedziela, 15 stycznia 2012

Eugleny i marchewki

-Piszesz?
- Taa, piszę, piszę...
Ale rzecz jasna nie to, co powinnam. Nie należy jednak popadać w psychozę. Moment sam na sam ze swoimi myślami, których nie należy podpierać żadnym nazwiskiem poza swoim, jest wart kilkudniowej obsuwy. Na swoje usprawiedliwienie, pozostanę ciągle przy bolesnym temacie pracy magisterskiej.
Piszę po kawałku. Trochę się zmuszam. Powtarzam sobie, że ode mnie zależy jej ostateczny kształt. Że muszę dać temu solidne podstawy. Że nie mogę wyprodukować jakieś szmiry, bo nie mam zbyt dobrej wymówki - ani bobasa drącego się nocami, ani dodatkowej pasji pochłaniającej większość czasu. To nie mój przypadek. Wybrałam moje studia z przekonania i pomimo jakiegokolwiek kontaktu z dziedziną wyczuwałam, że to może być coś dla mnie. Z czasem okazało się, że miałam rację. Czasem mam wrażenie, że znajomi studiujący po 3 kierunki, ruszający w podróże dookoła świata na hulajnodze, czy grający na 5 instrumentach równocześnie, wydają się być nieco zaskoczeni jednostronnością mojego wyboru. Mój wybór jednak to nie tylko ogródki i parki - to botanika, fizyka, chemia, geodezja, geografia, matematyka, historia, kulturoznawstwo, sztuka, a miejscami nawet wf (te godziny spędzone z łopatą w ręku albo kilometry pokonane w poszukiwaniu jednej roślinki...). Chcę być dobra z każdej dziedziny, bo architektura krajobrazu to jest moja pasja. Nie muszę zarabiać kokosów, bylebym mogła to robić. Legalnie wyjść na słońce. Do pracy ganiać w kaloszach. Nie mieć zrobionych paznokci. Mam nadzieję, że nadchodząca "poststudencka rzeczywistość" nie pozbawi mnie złudzeń na spełnienie tych marzeń (z tego co "liznęłam" w zeszłym roku, to wydaje mi się, że nie będzie tak źle).
Skąd pochodzi ta fascynacja i czemu dotyka akurat mnie? Nie mam pewności, ale nabieram przekonania, że Geny Przodków ukryte w chromosomach odezwały się we właściwym momencie. Skąd taka teoria? Dotarło to do mnie z całą stanowczością podczas poszukiwania potwierdzenia pewnej tedy w mojej pracy magisterskiej. W jednym z artykułów z Zieleni Miejskiej przeczytałam:
"Na wspomnieniu o działkach, czasie spędzonym tam kiedyś, można odbudować całkiem dobrze mit dzieciństwa. Dla pokolenia około-trzydziestolatków, jest to pewnie głównie obraz nudy, dziadków kucających w ziemi, wspomnienie tropienia ślimaków, nauki jazdy na rowerku, kompostu czy wystających z ziemi samotnych hydrantów."
(A.Komorowska, ZM, 11-2011)
Mój arkadyjski mit dzieciństwa, poza warmińskimi lasami, miał w sobie także te elementy. Pamiętam wyrywanie młodej marchewki z ziemi i chrupanie jej bez obierania z nieoberwaną natką. Pamiętam przezroczyste, czerwonawe owoce porzeczek, przez które przenikało lipcowe światło. Trawnik tak mały, że bez trudu strzygłam go nożyczkami. Gołębia grzywacza, który mieszkał na świerku. Zasłonkę z plastikowych, kolorowych pasków, na których uczyłam się pleść warkocze. Paskudne cienkonogie pajęczaki obsiadające najładniejsze truskawki... Ten świat miał bardzo dobrą skalę dla kilkulatki. Wszystko miniaturowe, można dotykać, spróbować, obejrzeć. Mimo, że wydawało mi się, że mój wybór był uwarunkowany wyłącznie pragnieniem wygody - napiszę pracę magisterską o tym, co mam najbliżej. Hm, popatrzmy, to zmodernizowali, to za małe, o a to? Działki pod blokiem? Okej. Brzmi łatwo.
Nie jest tak łatwo jakby się wydawało, ale jest dużo ciekawiej niż na początku myślałam, że będzie. Moja praca jest podświadomym poszukiwaniem tego miejsca, tego klimatu. Jest w końcu hołdem dla Babci, która myła dla mnie te marchewki, straszyła pająki i dawała grabić liście na swojej radomskiej działce. Nie wiedziałam, że siedzi to we mnie tak głęboko i jest tak ważne, że aż muszę napisać o tym rozprawę naukową...
Co prowadzi mnie do kolejnej konkluzji. Spójrzmy, o czym napisałam poprzednią pracę? O, a to Ci heca - o warmińskim Mieście-W-Którym-Nie-Da-Się-Zgubić (bo wszystkie drogi prowadzą do rynku, a przy rynku, szczęśliwie ciągle mieszka, hahaha, druga Babcia). I w tym przypadku myślałam, że idę na łatwiznę. Okazuje się, że jednak szłam ścieżką genową.
Do jednej i do drugiej rozprawy powinnam dołączyć dedykację specjalną: "Dla Babci, za bajki o euglenach i spacery po Morągu" i "Dla Babci, za marchewki na grządce i gruszki na wierzbie".
Tak zrobię. Serio serio.

niedziela, 8 stycznia 2012

Pina

Noc. Otulam się kołdrą. Cisza.
Cisza. Po raz pierwszy od kilku nocy cisza. Jest intensywna jak włoskie espresso, a ciemność jeszcze ją wzmacnia. Słyszę jak przygniecione moją głową wnętrze poduszki powolutku się rozprostowuje. Rozprężające się na boki syntetyczne włókna brzmią jak bardzo odległy, górski strumień. Wiem, że tam jest. Bardziej wiem, niż słyszę.
Gdzieś za oknem przejeżdża samochód. Potem znów cisza. W środku miasta. Milczenie.
Słyszę dyskretnie przemykającą przez gardło ślinę. Opadające włosy. Tętent serca.
Cisza.
Cisza to moje nowe uzależnienie.

----
Poszukiwanie zaczynam następnego dnia. Przypadkowo znajduję się w Konstancinie pół godziny wcześniej niż powinnam. Idę z termosem w ręku przez skrzyżowanie, na którym kilka tygodni wstecz pewien obywatel w Leksusie raczył zepchnąć na przeciwległy pas Punto ze mną i koleżanką na pokładzie. Pamiętam ciszę złowrogą, kiedy otrzymawszy drugie uderzenie (tym razem od frontu), samochód zatrzymał się, a jego wnętrze wypełnił szary dym. Było tej ciszy może pół sekundy, ale tuż po niej wszystkie moje organy wrzasnęły "Żyję!" i ruszyły do akcji.
Popijam herbatę, skręcam w boczną uliczkę, żeby odkryć coś nowego w tej okolicy. Domy są różne. Jedne mają wielkie okna, inne przytłaczające dachy, jeszcze inne walące się drewniane ściany z wymyślnymi, dziewiętnastowiecznymi dekoracjami. Stoję na rogu i nie słyszę nic. Nawet samochody omijają ten zaułek. Po chwili wiatr zaczyna lekko kołysać koronami starych sosen. I tylko to, aż do celu, gdzie wita mnie apokaliptyczny hałas przerwy w szkole podstawowej.
----
Kolejny rodzaj ciszy do kolekcji przychodzi do mnie dziś. Siedzę w ciemnej sali studyjnego kina (tu filmom nie towarzyszy ciągłe pikanie klawiszy komórek, chrupanie popcornu czy siorbanie pepsi). To, co oglądam na ekranie wciąga mnie do tego stopnia, że wylewa się ze mnie cała reszta treści. Jest we mnie tylko wir znaczeń przekazywanych bez zbędnych pośredników - z ciała do ciała. Bez słów, bez hałasu, bo muzyka tu też składa się głównie z ciszy.
Widz kina akcji spyta "Ale o co w tym chodzi? Co oni tam robią? Do czego to prowadzi?". Ja odpowiem, tu nie chodzi o wątek, perypetię, punkt kulminacyjny czy finał z happy-endem. To jak we śnie - uczucia, stany, relacje pokazane w najgłębszych, instynktownych symbolach ludzkiego ciała. Tu nie ma ciągu przyczynowo - skutkowego. Są za to oczy - usta, dłonie - stopy. Najpiękniejszy język jaki kiedykolwiek wynaleziono - powinien go zrozumieć każdy, kto ma ciało. Tak rozmawialiśmy przed wieżą Babel, i z jej powodu teraz nie rozumiemy, co wyrażają oczy tej kobiety, wyciągnięte ku niebu ramię tego mężczyzny. Co znaczy kolor, faktura. Co znaczy woda, słońce, powietrze, kamień, gwiazdy. Widz kina akcji powie :"Jak zwierzęta, bez słów? Bez języka, który wyjaśni najbardziej zawiłą intrygę? Jak się bez tego obejść?". Odpowiem: największy sekret można wyjawić spojrzeniem, najgłębsze uczucie można pokazać jednym dotknięciem dłoni. Trzeba tylko nauczyć się słuchać inaczej. Nie słuchać, tylko raczej chłonąć najgłębszy sens, odebrać falę emocji. Kiedy przestawi się na ten tryb, nie potrzebni są specjaliści od mowy ciała, wykrywacze kłamstw, badacze zachowań. Wystarczą otwarte oczy i otwarty umysł. Wierzę, że każdy człowiek ma w DNA zapisaną umiejętność zrozumienia tego uniwersalnego języka - trzeba tylko spróbować dostać się do tych zapomnianych przez wieki mądrości.
Za to dziękuję Pinie Bausch.