poniedziałek, 12 listopada 2012

Święto Niepodległości

Piwo jest tylko lekko żółtawe, a jego powierzchnię pokrywa tłustawa warstwa niezidentyfikowanej substancji. Przypomina ona tęczowe benzynowe ślady pozostawiane na kałużach przez korodujące małe fiaty. Piwne lustro odbija światła wiszących nad barem żarówek okręconych różową folią, chyboczące się linie jarzeniówek z korytarza, reflektory ze sceny i niebieskawe refleksy pochodzące z ekranów smartfonów.
Kubek jest oczywiście plastikowy, więc płyn niebezpiecznie chybocze się, kiedy przemykam się między betonowymi kolumnami a ramionami zgromadzonych ludzi. Ramiona są nagie, tatuowane w abstrakcyjne wzory lub cytaty z Mrożka zapisane sanskrytem, w koszulach po dziadku, w drapiącej koronce, w poliestrze podszywającym się pod jedwab. Każde ramię wita się z moim. Zostawia ślad. Udawany pocałunek ciotki, którą widuje się tylko na ślubach i pogrzebach. W takich warunkach lepiej zapomnieć o osobistej przestrzeni i pogodzić się z tymi przypadkowymi spotkaniami materii.
Nie mogę zdecydować się, czy lepiej pić małymi łyczkami i dawkować sobie kwaśno - gorzką, niepokojąco urynalną, substancję powoli, czy też może żłopać jak stu kilowy fan Kultu i mieć to za sobą szybciej. Stawiam na opcję numer dwa i po chwili czuję się jak smętny balonik z helem, ostatni na straganie, zapomniany, przywiązany do ciężkiej podstawy, którą stanowią moje nogi. Cała moja masa skupia się do wysokości kolan. Część powyżej buja się bezwładnie i za wszelką cenę stara się dosięgnąć sufitu. Stopy ważą jednak za dużo. Potrącający ludzie wprawiają mnie w ruch wahadłowy. Piwo chlupocze sobie radośnie w moim żołądku jak Jezioro Śniardwy przy 7 w skali Beauforta. 
Świateł jest coraz mniej. Na scenie pozostaje tylko kilka punktowych reflektorów. Tłum stopniowo się kondensuje. Najważniejszy staje się zmysł dotyku, a zwłaszcza szczególne warunki odczuwania temperatur. Rządzą tu skrajności. Betonowy filar jest lodowaty i promieniuje nie tylko na całą moją prawą rękę i nogę, którymi się o niego opieram, ale także na szyję, policzek, całą prawą półkulę mózgu. Po lewej mam plątaninę ludzkich kończyn i korpusów, które jak mała elektrownia atomowa grzeją mnie aż za bardzo. Czyjeś spocone już pod czarnym podkoszulkiem plecy, pachnące jak sala gimnastyczna w gimnazjum. Nogi wciśnięte w lateksowe legginsy. Gęste, kręcone włosy przypominające w dotyku wełniany sweter. Wentylacja lewej strony mojego twardego dysku nie wyrabia. Przegrzewa się. Następuje zwarcie. Konserwator będzie dopiero w poniedziałek. Za utrudnienia przepraszamy. 
Prawa strona mojego mózgu - intuicyjna, pierwotna, niezorganizowana - przejmuje władzę. Tracę wypracowany ironiczny uśmieszek, który pozwolił gładko wtopić się w tło stołecznej hipsterki. Wypijam kolejny toksyczny napój piwopodobny. Z pierwszymi taktami muzyki płynącej ze sceny, zaczynam stapiać się z tłumem. Czuję płynące przeze mnie genialne metafory, wiekopomne wersety, peany na cześć młodości i szaleństwa. Jest dionizyjsko. Nie jest appollińsko. A to dopiero początek. Rozpędzam się. Staje na krawędzi. Czy zrobię krok dalej? Czy rozłożę ręce i skoczę jak Pocahontas? Ale przecież mam lęk wysokości - przypominam sobie nagle w ostatnim przebłysku rozsądku. Wbijam paznokcie w przedramię. Chcę dać sobie w twarz, żeby zresetować zrestartować lewą stronę. Nie możesz skoczyć, pamiętasz? 
Wycieram gorące od klaskania dłonie o podkoszulek. Wybiegam do toalety ukrytej chłodnym przejściu między salami. Opieram głowę o ścianę pomalowaną do połowy na odcień psychodelicznej zieleni. Przeciąg przynosi z dworu zapach opadłych liści i czerwonych malboro, które palą teraz wszystkie dziewczyny (chłopcy wolą Vogue mentolowe). Złota polska jesień. Udając Małysza nad pozbawionym deski klozecie w końcu wracam do rzeczywistości. System przywrócony. Wszystkie pliki ocalały. Uff.
Trwa przerwa. Czekam na gwiazdy wieczoru. Płynę w gęstej ludzkiej zupie w kierunku sceny. Co dwa ruchy ramion łapię oddech ponad głowami zebranych, by zapewnić sobie odpowiednią wentylację. Przez okno pod sufitem widać iluminowane wieże kościoła. City is my church. God is a DJ. Jestem blisko. Kiedy widzę pot ściekający po twarzy artysty czy zmarszczki pod oczami, albo wystające spod bluzki ramiączko stanika wokalistki, mam poczucie jakiejś niesamowitej realności tego, co się dzieje. Że to jest NA PRAWDĘ. Jestem cała tu i teraz. Chcę wchłonąć tę chwilę i nigdy się z nią nie rozstawać. Psychofanka w każdym calu.
Tłum nie jest już dla mnie masą obcych ludzi. Oni są przedłużeniem mojego stanu ducha - są zmultiplikowanym oczekiwaniem, podnieceniem, ciekawością. Funkcje życiowe zatrzymują się. Nie czuję głodu, pragnienia, senności. Adrenalina działa jak kilka puszek RedBulla, albo kreska białego proszku. Dalej dalej! 
Scena także czeka. Zawieszone w mdłym świetle statywy wyglądają jak dźwigi na niedokończonej budowie, kable kłębią się na podłodze jak pnącza, którym za wcześnie opadły liście. Instrumenty tworzą konstelację dziwacznych ready-made'ów. Sztuka dla sztuki. Kubizm, fowizm, nazizm. 
Przy akompaniamencie krzyków i wściekłych braw na scenie pojawiają się oczekiwani muzycy. Wszystko ożywa i zaczyna mieć swój cel. Gitary do grania, nogi do podskakiwania, ręce do braw, usta do śpiewu i krzyku. Jestem pszczołą robotnicą w tym ulu - skaczę w tym samym rytmie, klaszczę, śpiewam. Śpiewam. Śpiewam aż do pęknięcia płuc. Uwalniam swój głos, upchnięty na co dzień gdzieś w okolicach wyrostka robaczkowego, gdzie obumiera sobie powoli. Tylko w tłumie moich klonów, mogę zrobić coś takiego. Jestem bezpieczna. Jestem w domu. Ogłuszam się sama swoim głosem o niezidentyfikowanej nigdy barwie. Najważniejsze, że płynie. Stapia się z falą gorąca pochodzącą z rozgrzanych ciał, z padaczkowym rytmem świateł na scenie, z basem dudniącym w klatce piersiowej. Tańczy mi wątroba, nerki, woreczek żółciowy. Wszystkie wrażenia łączą się w jeden strumień. Przestaję rozróżniać zmysły od siebie. Światło ma metaliczny posmak, ciemność jest słodka. Bas pachnie jak asfalt po deszczu. Ciężko, ekstatycznie. Zapach potu jest śliski jak lycra. Łykane pospiesznie powietrze przesuwa się po języku z lekkim sykiem. Podłoga jest kleiście czerwona. Jesteśmy w żołądku wieloryba. Mamy się doskonale.
Stroboskop dzieli wszystko na klatki. Jestem w dziwnym filmie. Krótkie spojrzenia - przerywane mikrosekundowym ukłuciem. Gdyby trwała dłużej, może wszystko wyglądałoby inaczej? Ciemność jest bezpieczna i groźna za razem. Pociągająco nieznana, ale śmiertelna. Obie półkule się wyłączyły, więc teraz przeżywam wszystkie alternatywne scenariusze równocześnie. W niektórych z nich eksploduję radością i opadam na tłum jako kiczowaty, brokatowy śnieg. W niektórych moja dłoń jest tylko pół centymetra dalej - niby nic, ale może wywołać efekt motyla i świat skończy się szybciej, niż przepowiadali Majowie. W niektórych wszystko nagle się urywa i zdaję sobie sprawę, że to tylko sen.
Przebudzenie ogłasza, krótkie "Dziękujemy!" rzucone ze sceny. Stoję na lepkiej od piwa podłodze, mokra od cudzego i własnego potu. Potarganie włosów zahacza już o dredy. Jestem podeptana i posiniaczona. Ofiara przemocy. Cisza dzwoni mi w uszach. Wykasłuję resztki zalegającego w płucach basu i ruszam w noc, czekając, aż opadnie adrenalina. 

To było moje prawdziwe Święto Niepodległości.