piątek, 29 sierpnia 2008

Świerkanie.

...czyli dzień fiaska ogólnego.
Zaczęło się od tego, iż zapragnęłam dokonać włożenia mozolnie przez kilka dni wykończonej do ostatniej kokardki sukienki. Niebieskiej. W maziaje. Do podfruwania przez wiatr. Na daremno.

Bowiem o godzinie 6.15 obudził mnie deszcz świekający w szyby mego dachowego (niech to szlak!) okna. Niezrażona postanowiłam wdziać cokolwiek innego w czym nie będzie zbyt zimno, mokro itd, by cała zdrowa, nawodniona oraz kipiąca hemoglobina dotrzeć do Centrum Krwiodawstwa wspomóc potrzebującego pacjenta. Oraz otrzymać ekwiwalent czekoladowy na osłodę. Na daremno.

Wypełniwszy kwestionariusz zawierający pytanie od podstawowych (imię, nazwisko), przez spam (adres zamieszkania, zameldowania, korespodnencyjny), dziwactwa (Czy w ciągu ostatnich 6 miesięcy był/a pan/pani w rejonie endemicznego występowania malarii i gorączki krwotocznej zachodniego nilu przenoszonej na ludzi?) po krępujące (Data ostatniej miesiączki); udałam się do rejestracji.Na daremno.
Kiedy już już miałam otrzymać magiczna bransoletkę przyszłego krwiodawcy stało się. Zdrada. Targowica. I to moje własne nadgarstki!
-A ile pani waży?- rejestratorka chwyta mnie za przegub.
-Em...48?
-EEE TO PANI NIE MOŻE ODDAĆ KRWI!
-Ale jak to?
-Można od 50kilo.
-Ale ja nie jestem anorektyczką, jestem sportowcem!-wołam, a moja obrażona hemoglobina burzy się, pieni i niemal tryska mi uszami.
-Nie może pani.
Rozczarowana i zła staję przy oknie i gapię się na deszcz, gołębie i przedszkole artystyczne na przeciwko. Z trudem hamuje łzy. Nie wiem skąd one. Chyba z poczucia porażki w obliczu bezdusznej biurokracji, która czai się nawet w ultranowoczesnym marmurowo-chromowanym laboratorium.

Zimno i wieje, kiedy z K. wyruszamy na spotkanie sztuce muzycznej w budynku Trójki. Nastawiam się pozytywnie, ale jestem głodna (posiłek poranny mil być lekki, a ekwiwalent mi nie przysługiwał, bo za mało ważę...), mam kałużę w ulubionych szmaciaczkach i nie dostałam różowej pelerynki przy wejściu, a szykowała się godzina nudnego oczekiwania na Czesława w towarzystwie supporciarzy. Już miałam zacząć narzekać, ale znów fiasko. Na daremno.
W bojowym nastroju ruszyłam najpierw po piękna przeciwdeszczową pelerynkię i otrzymałam ją całkiem gratis od jowialnego pana ochroniarza. Godzina oczekiwania minęła jak z bicza trzasnął.
A jak pan Czesław postanowił w końcu nam pośpiewać, to nawet słońce wyszło i protestująca Solidarność nieco ucichła. Kto słuchał/był ten wie, a kto nie...Niech lepiej przyjdzie na następny konceert. Ten człowiek to Muzyczne Ramię Łowców.B. Jest z kosmosu i to czyni go powalająco-rozbrajającym.

Wieczór zapowiadał się towarzysko-rechotliwie, konsumpcyjnie, rozpustnie i nieco lansersko.
Towarzysko-rechotliwie, bowiem ekipa nasz składała się w 4/5 z mężczyzn,a to oznacza szczególny sposób radowania się. Parafrazując definicję żłopania wg T.Pratchetta, rechot oznacza śmianie się tylko, że bardziej to słychać.
Konsumpcyjnie, bo panowie mieli w planie pochłonąć cala masę wykwintnego mięsiwa oraz zapić to dużą ilością bursztynowego płynu.
Rozpustnie, bo do wykorzystania był wołczer (jak ja lubię to słowo!) na duużą ilość naszej polskiej mamony.
Lansersko, bo było to Akwarium Jezzarium w Złotych Tarasach, gdzie wśród luskusowych butików spaceruja bogate i znudzone nastolatki.
I dokładnie tak było. Zbieram się w sobie, by o treści smakowo-lokalowej napisać na gastronauci.pl. Pewnie to zrobię, ale na razie...Fiasko, bo jutro wyjeżdżam.
A na razie mój własny ojciec nakrył mnie narzutą kanapy sugerując, że mam spadać z salonu.
Co niniejszym czynię.

czwartek, 28 sierpnia 2008

Dziwy.

Niniejszym stwierdzam, iż mój pies (płci niezaprzeczalnie żeńskiej), ze względu na pozbawienie ważnych narządów rozrodczych...zwariował i usynowił pokemona.

Powiedzcie mi tylko W CZYM, do cholery, piszczący, rowerowy Pikaczu jest podobny do wilczura?!
(Nie muszę chyba dodawać, że zrobienie tych zdjęć groziło śmiercią lub kalectwem...Warczenie Gapy przypominało skrzyżowanie Niedźwiedzia z Puławską w godzinach szczytu)


Poza tym, żeby było ciekawiej, bawię się w paradoksy. Do każdego, rzecz jasna dorabiam ideologię.
Mam prawo jazdy i kupuję...rower. (Żeby bicyklować z Krzysiem)
Boję się igieł, zapachu gabinetu lekarskiego i brutalnych pielęgniarek i...idę oddać krew. (Żeby dostać czekoladę)
Coś jeszcze? A, no tak. Jestem w metropolii i...popijam niepasteryzowanego Mazura.(Jest całkiem dobry i ma kolekcjonerskie kapsle).

poniedziałek, 25 sierpnia 2008

Human after all- part "Prawo jazdy"



Ogólnie- historia kołem się toczy (a skarabeusz toczygówno, chyba jednak skarabeusz*). Po licznych nerwach (gorszych niż przed maturą, mówiąc szczerze), jednak wszystko skończyło się dobrze.

Sparaliżowana strachem przybyłam do miejsca kaźni, miasta O. wcześnie rano, co oznaczało dokładnie 8 godzin i 5 minut oczekiwania w domu krewnych. Dom śliczny, słodkie dzieciaki, trawnik w ogródku, śniadanko, pływanie synchroniczne w telewizorze HaDe...I co z tego? Przemieniwszy się w Alegorię Stresu (Panie Boże, dziękuję Ci za cierpliwą rodzinę, nieskłonną do rozrywania na strzępy wariującego członka stada) nie uważałam za stosowne zwrócić uwagi na rzeczywistość. Godziny (podczas których namawiałam skręt kiszek, aby zaprzestał działalności, uskuteczniałam skręt kończyn w celu zaprzestania dygotania powyższych i rozmyślałam nad skrętem w prawo na rondzie) okazały się być jednymi z najgorszych godzin ever! Wstać-źle. Siedzieć-tez źle. Leżeć-nie wypada. Jam twarda baba, wszak! Jam dorosła baba, wszak! Jam Marta, do jasnej cholery- nie oddaję walkowerem!

Skwar, ruch, dym z papierosa podany w towarzystwie małostrawnej sałatki ze świeżutkiego slangu samochodowego (Prywatnie mam Volvo S23 7,1 sekundy do setki, 120 koni...jeśli wiesz o czym mówię), egzotycznej gwary prowincjonalnych ziomali (Moja kumpela robi takie zajeb*ane zdjęcie, no normalnie wyczes na pół miasta) i duuużej ilości pełnokrwistego mięsa. Z tłuszczykiem i żyłkami. Tak właśnie można podsumować wrażenia z "przygotowanie do egzaminu praktycznego w mieście O.". Miało ono dać mi "rozeznanie w haczykach egzaminacyjnych", a dało... nadspodziewaną ulgę! Co prawda na widok jedzenia moja twarz wciąż nabierała koloru trzydniowej sinicy na dnie Śniardw, ale jednak- było lepiej.
Marność nad marnościami jednak, bo do mojej Chwili Prawdy były jeszcze 2h. Euforycznie-potliwie-kur*iący stan zdążył zmienić się w galaretowatą papkę strachu oblepiającą moje postrzeganie rzeczywistości...Mija pół godziny, mija godzina, godzina piętnaście. Na placu manewrowym (raczej pogorzelisku skropionym łzami oblanych kursantów) pozostały dwie osoby. Zdawało mi się, że Koleżanka W Seksi Bluzeczce W Kolorze Sezonu miała przewagę posiadając zzapłotowe**) wsparcie Ukochanego Mięśniaka. Ale to chyba tylko wrażenie, albowiem moje Kibicie ***) w postaci Mam i Tosziby, okazały się w 100% skuteczne. Może nie w samym stresobójstwie (tu nic by nie pomogło), ale w zdaniu-owszem. Przed Ostatecznym Starciem bowiem, oprócz rozlicznych namów na "chociaż gryza pincepolo" oraz gróźb karalnych ("Nie pozwolę ci więcej zdawać, skoro nic nie jesz"), otrzymałam także magiczne amulety dokieszenne w postaci karty z owieczką i obrazka ze świętą Anną.
Chwila Prawdy nastała o 18.30. Nie mam siły pisać, co konkretnie się działo- w chwili wywołania mojego nazwiska przez głośnik czas stanął w miejscu. Cieszyłam sie, że to po prostu już się Dzieje, że mogłam w końcu spojrzeć w oczy Strachu i pokazać mu...język. Serce waliło mi straszliwie przy każdej zmianie biegu, przy każdym skrzyżowaniu oczy dookoła głowy, bo każdy wybiegający na ulicę piesek cziuaua, dziecko na turborolkach lub para jaskółek afrykańskich niosąca kokosa mogła mnie pogrążyć.
Z chwilą, gdy minęłam rondo poprzedzające dojazd do ośrodka (w mieście O. są ronda ronda i jeszcze raz ronda), wewnętrzny głosik Kieszonkowego Optymisty (zazwyczaj niedopuszczany do mównicy przez Potężnego Pesymistę) szepnął to swoje "A może jednak...". I miał rację.

A zatem bójcie sie wszyscy Użytkownicy Dróg- nadchodzę!



P.S. Czas na BD- Blogaskowe Dziękczynienie!
Dziękuję Mam, za skuteczne groźby karalne. Toszibie, która w przypływie siostrzanej miłości chciała mi dać na szczęście nawet swoją Doprawdy Uroczą Świeżonabytą Plastikową Rybkę
Dziękuję K., za udostępnienie Mazurskich Kniei i cierpliwości na czas odreagowania tuż po całej aferze.
Dziękuję panu Ponuremu Egzaminatorowi, za swobodny stosunek do kąta prostego w trakcie parkowania.
Dziękuję Bogu, że już po wszystkim!

----
*)cyt. za Afrokolektyw.
**)W mieście O. na teren WORDu wpuszczane są jedynie osoby zdające- kibice zostają za płotem, by ofiary mogły wyciągać do nich drżące łapki. Cała scena budzi skojarzenia więzienne (po betonowym placyku doskonale spacerowałoby się w kółeczko), lub przedszkolne (pachołki w tle niczym złowieszcze czapeczki Krasnali-Sadystów)
***)Liczba mnoga żeńskoosobowa od kibice (liczba mnoga męskoosobowa).

poniedziałek, 18 sierpnia 2008

Sam strach

Czuję sie jak, za przeroszeniem, nasi, za przeproszeniem ,sportowcy na, za przeproszeniem olimpiadzie. Bo ma się stać rzecz ważna, muszę walczyć, mam mecz o wszystko i o honor jednocześnie i muszę go wygrać sama ze sobą co gorsza. Strach ogarnia całkiem fizyczny na myśl o tym, co za dwa dni się stanie. Ręce drżą, żołądek, mięśnie itd. Płakać się chce, a na dodatek jajniki atakują. No przepraszam. Pani Marto, skąd to, ach skąd?
Bo zawsze wszystko wychodziło.
Bo mówiłam, że będzie 2, a było 4+.
Bo żeby nie zapeszać, ale i tak wiedziałam swoje.
Bo wystarczała jedna noc i jakoś się udawało.
No i co?
A tu nie tak łatwo. I raz, i drugi i ten trzeci przegrany z kacem i zmęczeniem.
Taka jest prawda. Ale to musi się W KOŃCU udać. No bo ... ile można? Przecież jestem Kobietą "Rezonansu". Muszę sobie to wpisać do CV. To konieczne i już.
To, co piszę ma spełnić rolę terapeutyczną, ma mnie zagrzać do walki. Bo nie chcę obciążać całego świata koniecznością ciągłego podnoszenia mnie na duchu.
Przydałby się jakiś charyzmatyczny przywódca z amerykańskiego filmu, który wygłosiłby płomienne, donośne, finałowe przemówienie o wierze w siebie i potędze tejże wiary.
Albo anioł-kierowca. Jakiś święty Krzysztof. Albo Matka Boska w ferrari.
Bo ponad wszystko pragnę, żeby ktoś zrobił to za mnie. Zbawił mnie od stresu. Zbawił od oczekiwania. Albo dał mi gwarancję sukcesu.
Tylko, że nawet wręczenie łapówki mi nie pomoże. Muszę to zrobić sama.
Zdaje się, że na tym polega dorosłość. Nie żebym kiedykolwiek miała złudzenia, że to same przyjemności, ale nie spodziewałam się skoku na tak głęboką wodę. Przecież, do cholery, umiem pływać! Jak się okazuje- nie jestem doskonała. I utrata tego głębokiego przekonania, które jednak gdzieś się we mnie zakorzeniło i rozrosło, jest boleśniejsza niż utrata pieniędzy i czasu.

Ale zaraz...Ostatnia utrata pieniędzy przyniosła, poza histerycznym popołudniem (O, Boże, czemu jestem taka nierozgarnięta!), mocne postanowienie znalezienia pracy, co zaowocowało niezwykłymi konsekwencjami. Samo odkucie się finansowe to właściwie nic, ale te trzy miesiące mobilizacji, odpowiedzialności, wrażeń survivalowo-ekstremalych w niemal luksusowym otoczeniu...Nie do przecenienia.
A więc może i teraz?

środa, 13 sierpnia 2008

Ostatnie chwile baterii

Biblioteka miasta M. zaopatrzyła je w (Uwaga! Fanfary!) Internet Bezprzewodowy. Drżącymi palcyma przeczesuję więc meandry dobrodziejstw, które mi to cudowne medium ofiarowuje. Ale bateria pika, więc już nic nie napiszę.

Po krótkim blackoucie, spowodowanym brakiem energii powracam, coby niczym prawdziwy geek w kraciastej koszuli i tygodniowych skarpetkach opowiedzieć wam, jakie strony najczęściej odwiedza w sieci Pisząca To. Otóż są to witryny o konotacjach PKS Olsztyn, PKS Ostrołęka, PKP Ostróda, Morąg D.A., Ostołęka-Pisz... itd. itd. Dziwne zainteresowanie tematami komunikacji na obszarze północno-wschodniej Polski spowodowane jest tzw SSW, syndromem spontanicznych wakacji. Tzn. Kiedy słyszę przez telefon, tudzież przy przypadkowym spotkaniu magiczne słowa "Czy może chciałabyś wpaść na parę dni...", moje serce rwie się ku Internetowemu Rozkładowi Jazdy. Ulegam bowiem przemożnej chęci zagospodarowania sobie czasu JAKOŚ, a nawet JAKKOLWIEK, byleby zając się czymś poza leżeniem na działkowym leżaku z Biedronki. Jechać i powrócić do normalnego tępa i esencjonalności życia. Moje podróżnicze Whatever wynika bowiem, z corocznego rozpuszczenia wydarzeń w mętnej wodzie, cieknącej gdzieniegdzie z gumowego węża za sajdingowym domkiem. Mówiąc krócej- odwiedzanie jest lekarstwem na nudę przydługich wakacji na prowincji.
Stąd powoli, ze stołecznego Mistrza ZTM przekształcam się w speca większego formatu- Mistrz PKS i PKP. A jeśli familijny scenariusz wypoczynkowy nie zmieni się w najbliższych latach , mam szansę zostać nawet Globalnym Mistrzem Komunikacji Wszelakiej. Brzmi ładnie, nieprawdaż?
Jak sie więc okazuje nuda może być pożyteczna. I pouczająca takoż.
I tymi oto słowy, które nawiazują do nowo ukutej Zasady Paula Coelho ("Mów rzeczy oczywiste i zarabiaj na tym kasę"*), kończę tę radosna notatkę, wybanglaną w dzień deszczowy i zimny na sklejkowym stole Biblioteki Publicznej.


*)Pozdrawiam wszystkich sponsorów!

Pozdrawiam także K., którego niedługo odwiedzę w celu zabrania mu przestrzeni życiowej, tzw. Miejsca. (Mmmoje Miejsce, musze mmieć Miejsce!!)