czwartek, 9 lipca 2015

(prze)Moc

Jestem, co prawda czasowo, ale jednak - dziewczyną z Grochowa. A o tych ostatnio szalenie głośno w warszawskich mediach. Prawdziwe tsunami zgorszenia przeszło przez lokalną opinię publiczną. Bo oto, o rety rety, DZIEWCZYNY - takie o, zwyczajne, które spotykasz w kolejce do piekarni, na poczcie czy właśnie w tramwaju, eteryczne stworzenia z akrylowymi paznokciami, w kolorowych letnich bluzkach, z długimi włosami związanymi w kucyk. Te właśnie dziewczyny rzuciły się na kogoś z pięściami, wymierzały kopniaki stopami obutymi w trampki z Deichmanna, wyzywały, drapały, wyrywały torebki i telefony. Taka sytuacja. 
I nie wiem co o tym mam myśleć. Bo nagle, skąd ten młyn, skąd to zadziwienie i dramatyzm budowany przez media? I nie tylko przez nie. "Ale, że to dziewczyny się tak pobiły..." usłyszałam od dziewczyny z mojego pokolenia, która sama jest częstokroć ofiarą przykrych efektów nierówności (np. gdy próbuje kupić specjalistyczny sprzęt remontowy, a jest ignorowana przez obsługę marketów budowlanych, którzy chcą gadać tylko z jej narzeczonym). To zdumienie jest udziałem wielu. A przecież bójki w naszym kraju, w naszym mieście, a na Grochowie to już w szczególności (nie chcę gniazda swego kalać - ja tylko mówię jak jest), zdarzają się bardzo często. Na podwórkach, w dyskotekach, w komunikacji publicznej - wszędzie znajdzie się chętny, aby komuś stylowo przefasonować facjatę czy też zwyczajnie - wyjeb*** komuś w ryj. Myślałam, że przyzwyczailiśmy się do wszechobecnej przemocy. Okazuje się jednak, że prawo do niej mają głównie panowie - jakoś nie widuję kilkunastu artykułów po każdej akcji tego rodzaju w wykonaniu, dajmy na to, krzepkich młodzieńców udowadniających sobie wyższość Legii nad Polonią za pomocą kija bejsbolowego, gimnazjalistów z grzywkami walczących to, kto jest prawdziwym polskim Bieberem, czy też przepitych kloszardów bijących się o worek puszek. Przemoc jest męska. A powinna być niczyja. Jest zła zarówno w wykonaniu panów jak i pań. Nie o takie girl power walczę odkąd usłyszałam "Wannabe"! Agresję należy karać, ale po równo. W świetle prawa oczywiście "winna" zostanie osądzona identycznie jak "winny", jednak medialnie zostanie ona, niczym twaróg sernikowy, wielokrotnie zmielona. Bo jest dziewczyną. 
Cała ta historyjka przypomniała mi przykre czasy podstawówki i gimnazjum, kiedy byłam idealną wręcz ofiarą wszelakiego rodzaju zaczepek i dokuczań (chuda, pryszczata, płaska, okularnica).Wiele osób skrupulatnie korzystało z okazji i z dnia na dzień (werbalnie i manualnie) zamieniało moje nastoletnie życie w piekło. Odpyskiwanie nie pomagało, bo znałam za mało wulgaryzmów. Kiedyś jednak, dotknięta do żywego, jakimś wybitnie podłym tekstem, przyłożyłam prześladowcy "z liścia". I wtedy świat zamarł na sekundę. Bo oto prymuska odziana w sztruks, czytająca Tolkiena i Baczyńskiego, zostawiła na czyimś policzku pięciopalczasty ślad. Nie do pomyślenia! Udało mi się chyba uniknąć uwagi do dzienniczka, ale ogólne zadziwienie pozostało. Bo jak tak można?! Co z tego, że moja przemoc wynikała z mojej NIEmocy. Ja byłam dziewczynką, a dziewczynki tak nie postępują. Nie bronią się, tylko niosą krzyż. Zbierają do fartuszka upokorzenia jak gruszki ulęgałki. Siedzą cicho, aż nie trzasną im kręgosłupy, nie skręcą się im żołądki, aż nie zapadną się w sobie. Może z dzisiejszej perspektywy to drobiazg, ale w tamtych czasach oburzenie, które zobaczyłam na twarzach wszystkich, strasznie mnie zabolało. Myślałam, że to bardzo niesprawiedliwe, że oni mogą, a ja nie.
Dlatego, mówię dziś głosem tej trzynastoletniej Marty: sprzeciwiajmy się agresji zawsze i wszędzie. Nie mówmy, że "chłopcy tak mają", a "dziewczynki tak się nie zachowują". Robimy z tego nierówną walkę - jednych uzbrajamy, a drugie pozbawiamy nawet tarczy i potępiamy, gdy próbują łapać się za miecze. Pomagajmy młodym ludziom wrócić poczucie sprawstwa w swoim życiu, pozwólmy im wyjść z bezsilności. Dawajmy im MOC, a nie przemoc.

------
A tu wyjaśnienie o co chodzi: http://tvnwarszawa.tvn24.pl/informacje,news,po-bojce-w-tramwaju-policja-zatrzymala-19-latke,173456.html 

środa, 11 marca 2015

Być córką w teorii i praktyce

Lata świetlne temu, w ramach jakiegoś bliżej nieokreślonego testu predyspozycji, zostałam poproszona o narysowanie drzewa. Na podstawie mojego nonszalanckiego bazgrołu pani psycholog orzekła, że mam bardzo silną relację z ojcem. Cóż, to wiedziałam i bez wizyty w poradni - i fizycznie, i charakterologicznie zawsze byliśmy do siebie bardzo podobni. Dwoje wygadanych, głośnych w obejściu, stanowczych, choleryków, mających zdanie na każdy temat. Poprawka – mających RACJĘ na każdy temat (możecie się domyślić, ile decybeli generowały nasze kłótnie). W oku cyklonu stała ona: nieoceniająca, spokojna, łagodna. Moja mama utrzymywała nasz hałaśliwy świat w równowadze. Im więcej mam lat, tym głębiej zastanawiam się, jak to w ogóle możliwe, że pojawiłam się w życiu tej niezwykłej kobiety, która do każdej części garderoby powinna mieć przypięty znaczek Wzorowy Uczeń.
Bo moja mama w teorii jest, i zawsze była, Wzorowym Uczniem: Geniuszem Organizacji, żywą Bazą Danych wiedzy na każdy temat, Demonem Porządku, Wieżą Rozważności, Ostoją Spokojności. I ta, właśnie ta, osoba zdecydowała się, że sprawi wszechświatu niespodziankę i zrobi coś kompletnie szalonego – sprowadzi na świat mnie. Urodziłam się w czasach, gdy rodzice mieszkali w wynajętym mieszkanku na Pradze Północ, która, w niepewnych czasach upadku komunizmu, z całą pewnością nie była okolicą doskonałą dla rodzin z dziećmi. Oboje zaczynali pracę w szalenie niedochodowych zawodach: tata był początkującym nauczycielem, mama doktorantką na Uniwersytecie. I byli, jak na dzisiejsze standardy, bardzo młodzi i zupełnie pozbawieni takich użytecznych narzędzi jak blogi o wychowaniu dzieci, SuperNiania w telewizji, książki o macierzyństwie bliskości, czy babcia na zawołanie.
W teorii - to NIE MOGŁO się udać. W praktyce jednak... jestem tu. Cała i zdrowa na ciele, i na umyśle. Nie zaszkodził mi brak specjalistycznych zabezpieczeń na każdym meblu, brak pampersów, syropków na wszystko, dań hipoalergicznych, designerskich śpioszków, czy atestowanych placów zabaw. W teorii powinnam cierpieć na syndrom stresu pourazowego, stany lękowe i wszelkie inne traumy znany medycynie. W praktyce - wspominam swoje dzieciństwo jako szczęśliwy czas, bo wszystkie te braki zrekompensowała mi obecność rodziców. Pamiętam jak mama pozwalała mi patrzeć, jak pisze artykuły na maszynie (czasem sama mogłam wystukać jakieś słowo), jak ze mną rysowała, czytała mi bajki Grimmów (i potem tuliła pół nocy, bo były UPIORNE). Pamiętam jak tata uczył mnie jeździć na rowerze (bardzo ofiarnie - kontuzjowany bark odzywa się do dziś), jak zabierał mnie na spacery do Królikarni i wypływał ze mną na środek jeziora. Może nie miałam stosu zabawek i wakacji za granicą, ale za to moja mama potrafiła nie spać całą noc, by uszyć dla mnie kostium Japonki na bal przebierańców... Dzięki nim w moim dziecięcym świecie rolą kobiet było przede wszystkim czytanie książek i mówienie w wielu obcych językach, a mężczyzn plecenie swoim córkom warkoczy i picie kawy.

Świadomość, na jakie szaleństwo zdecydowali się ci, w teorii, zupełnie nieprzygotowani, młodzi ludzie, towarzyszy mi odkąd sama zaczęłam rozmyślać nad kwestią rodzicielstwa. W teorii jestem przygotowana do tego zupełnie nieźle. To perspektywa „praktyki” wciąż wywołuje we mnie lęk i powstrzymuje przed decyzjami. Co z tego, że umiem pływać – skok z trampoliny zawsze będzie trochę straszny... Na szczęście wiem, że w transformacji z córki w matkę będzie kibicować mi ta para szaleńców.

----
Post bierze udział w akcji Foch.pl i Audioteka.pl
Zobaczcie o co chodzi:

niedziela, 9 marca 2014

22:22

22:22

Jedzenie powoli psuje mi się
w lodówce
za ciepło
psu na kanapie

Rozpuszczam sobie
musującą tabletkę
na nudę
jeden kieliszek przed snem

Przykleja się do mnie
niebieskie światło z ekranu
komputera
nie wyłączam

W nocy wyciągam rękę
na twoją połowę
pod twoją obronę
drzwi zamykam na dwa razy

Lepiej palcem mieszać kawę
niźli pisać białe wiersze
tak nie chce mi się zmywać
kiedy Cię nie ma

tak nie chce mi się pisać
zdaniami
kiedy Cię nie ma

22:22 gratulacje


 

poniedziałek, 18 listopada 2013

Dziękuję

Są takie podłe dni (i tu podkreślę liczbę mnogą - "dni", liczebnością dążące niestety raczej ku tygodniom...), gdy wszystko nabiera morderczego tempa. Wydawałoby się, że jest spokojnie, stabilnie, stosownie. Nagle jednak zwala się na głowę lawina miliona niezałatwionych spraw, które ktoś pragnie wyegzekwować ode mnie WŁAŚNIE TERAZ. Już. Na wczoraj. Zaczynam pędzić, uganiam się za tymi sprawami jak spanikowana matka - kaczka za swoim potomstwem biegnącym w swej niefrasobliwości pod koła samochodu. Co gorsza, kaczęta zdają się w trakcie swej ucieczki, rozmnażać się przez pączkowanie. Jest ich tyle, że staję w końcu na krawędzi szosy i mogę tylko patrzeć jak ciężarówki robią z nich pasztet.
Wykreślanie spraw do zrobienia z długaśnej listy wcale nie sprawia ulgi, jak to było kiedyś. Za każdą odhaczoną pojawia się następna. Bardziej złożona. I radź tu sobie człowieku o nadwrażliwej, jak się okazuje, psychice. Przekonanie o mojej własnej odporności na stres zostało ostatnimi czasy zweryfikowane dość boleśnie. Z tego sprawdzianu wyszłam z dwóją za ataki paniki w obliczu dead-line'u, za bóle brzucha kojone filiżankami melisy, ponure myśli, godziny przepłakane w toalecie. A wydawałoby się, że jak człowiek przeszedł kilka poważniejszych testów tego typu (praca to przecież bzdura w obliczu kwestii rodzinno-międzyludzkich - w tym kontekście byłam prawdziwym He-manem i Potęga Posępnego Czerepu była ze mną) , to nic go nie ruszy. Że zawsze będzie tym, co ma najtwardszą dupę w mieście. A tu klops. Ryczę jak nastolata, która nie dostała biletów na Justina Biebera.
Co mnie wyciąga z tych parszywych lochów pracoholizmu połączonego z praco-fobią? Poza niewzruszonym Towarzyszem Życia oraz psiną, która jak mistrz zen potrafi usnąć słodko na moich kolanach, nawet gdy dygoczę ze strachu przed nadchodzącym dniem, ratuje mnie jak zawsze muzyka. 
Bez tych 20 minut w autobusie ze słuchawkami na uszach nie przetrwałabym dnia. Dlatego niniejszym dziękuję kilku artystom, którzy swoją twórczością utrzymywali mnie przy życiu.
- Cut Copy, za utwór Free Your Mind.
- Rebece za Melancholię i Fail (zwłaszcza w wersji live)
- Kamp! za Zen Garden i, jak zawsze, Cairo (i za koncert:)
- Flight Facilities za Clair de Lune
- London Grammar za When We Were Young
- The Shins za Australię

Dziękuję!
Dobranoc.

niedziela, 3 listopada 2013

2%

      Wieść gminna niesie, że człowiek wykorzystuje jedynie 2% możliwości swojego mózgu. Jeśli to chociaż po części prawda, umysłom naszym należy się głęboki ukłon ze starodawnym omieceniem ziemi kapeluszem. Ja przynajmniej taki ukłon mam zamiar moim szarym komórkom złożyć, ponieważ obserwacja potęgi działania jedynie tych 2%, doprowadziła mnie do zaskakujących wniosków.

     Od jakiegoś czasu uczę się, powoli i z trudem, nabierania życiowej równowagi, aby być tym "pier*** kwiatem lotosu na powierzchni jeziora" na co dzień. W tej walce, moim podstawowym wrogiem wydawał się mój umysł, przez lata trenowany do zachowania zdystansowanego, bezpiecznego pesymizmu. Zawsze zakładam najgorsze możliwe scenariusze - najwyżej miło się rozczaruję! Wtedy sądziłam przewinięcie się nawet jednej pozytywnej myśli przez głowę, mogło zniweczyć całą grę ze wszechświatem, który jest z natury przekorny. Stąd utrzymywałam się w negatywnym nastawieniu do czegokolwiek, momentami wpadając w spektakularną rozpacz, by Los rozwiązał kwestię dokładnie odwrotnie niż oczekiwałam, czyli de facto na moją korzyść...pokrętna logika.
 Od pewnego momentu, którego nie umiem dokładnie zdefiniować, ale stało się to dość niedawno, stwierdziłam, że taka postawa często staje się samospełniającą przepowiednią. Wszechświat nie chciał grać ze mną w tę grę i uzyskiwałam oczekiwane wcześniej marne rezultaty.
Przeprowadziłam kilka eksperymentów w celu odwrócenia tego procesu - przełamując latami trenowany mechanizm, siłą zmuszałam się do pozytywnego oczekiwania. Lub wręcz - wyłączenia procesu produkowania tysięcy scenariuszy (niezależnie czy dobrych czy złych). Mocne trzymanie się tego, co jest tu i teraz spowodowało, że przestałam planować rzeczy na lata do przodu, jak to miałam w zwyczaju. Na pytania typu "A co będzie za pół roku?", "Co będziesz robić za rok?", "A co potem?" nauczyłam się odpowiadać "Nie wiem"lub "Zobaczymy". I faktycznie - coś zawsze się działo. Rzeczy nabrały tendencji do samodzielnego rozwiązywania. Bez przepłakanych miesięcy w strachu przed egzaminem/ważnym spotkaniem/wynikami konkursu itd. itd.
Dodatkowo okazało się, że pozytywne wykorzystanie sił swojego umysłu i otwarta postawa wobec przyszłości wcale nie powoduje rozpaczliwego opłakiwania porażek. Nawet jeśli nie udawało mi się osiągnięcie danego celu, udawało mi się przejść nad tym z wnioskiem "Czegoś się nauczyłam. Najwyraźniej powinnam robić coś innego. Droga wiedzie gdzieś indziej". Czasem było żal, jasne. Ale przecież tyle przede mną! A czego? Nie wiadomo. I dobrze.
Jasne, nie stałam się geniuszem teraźniejszości jak psy lub Eckhart Tolle. Bywały momenty, gdy wpadałam w panikę lub stres bez widocznej logicznej przyczyny - najczęściej okazywało się, gdzie w moim wielowątkowym toku myślenia (bez mojej świadomości) pojawiła się wydeptana ścieżka pesymistycznych bajań. A to powodowało ścisk w żołądku przed pójściem do pracy. Drżenie rąk. Pięć opryszczek na ustach, które wyrastały w ciągu kilku godzin jak parszywa plantacja kosmicznych grzybni rodem z Archiwum X. Dopiero wyplątanie tej trującej nitki z warkocza tętniących neuronów pozwalało na odzyskanie spokoju. Czasem pomagał też wyjazd na urlop i kategoryczne postanowienie nieodbierania telefonów z pracy. Dzięki Ci, Matko Naturo, za bułgarskie Złote Piaski (tak, dostrzegam pozytywne aspekty pobytu w tym dziwacznym konglomeracie dawnego Stadionu X-lecia i Juraty w środku lipca) oraz Matko Europo, za stosunkowo wysokie koszty połączeń w niektórych krajach Unii:)

     Ostatnio mój umysł spłatał mi podwójnego figla. Postanowiłam się nań za to nie złościć, tylko podziękować za nauczkę. Kilka ostatnich tygodni upłynęło mi pod znakiem intensywnego zapierdzielu z pracy z dodatkowym czynnikiem stresogennym w postaci przyjęcia większej dawki odpowiedzialności za wykonywane zadania, co przy naszej dziwacznej niehierarchicznej-ale-trochę-jednak-hierarchicznej strukturze, nie jest rzeczą prostą do zdefiniowania i do zrealizowania. Efekt: poczucie przyjęcia odpowiedzialności przy jednoczesnym braku kontroli. Do tego dołożyć należy, szalenie przyjemne, planowanie ślubu i wesela. Tu mogę sobie nadrobić brak nadzoru - tu mam kontrolę nad każdym aspektem. A rzeczy do ustalenia jest dużo i wszystko to sprawia taką frajdę...Kiedy schodziłam rano po schodach owinięta w burą kurtkę i szalik, widziałam siebie idacą tymi schodami o 12.30 dnia 24 maja 2014 w perfekcyjnej sukni z jedwabiu. Już czułam jak stukają moje doskonałe buciki na 8cm obcasie. Z taką małą kokardką. I mam bukiecik z piwonii. I jest tak bosko. Snucie takich wyobrażeń jest tak miłe i przyjemne, że tym trudniej wyrwać się ze świata marzeń i szukać pozytywów w ponurym jesiennym poranku. Tak łatwo jest zostać w tym pięknym świecie wiecznej wiosny i szampana. Dodatkowo, konieczność spoglądania do kalendarza na przyszły rok, obudziło, zdawałoby się, zupełnie już pokonaną bestię Dalekosiężnego Planowania. To już nie tylko marzenia tylko konieczność podejmowania decyzji z wyprzedzeniem. Mój umysł postanowił włączyć jednostkę Dalekosiężnego Planowania na stałe. I do każdego aspektu życia. Nie umiałam używać tego mechanizmu tylko wtedy, gdy było to konieczne. Ponownie zaczął on rządzić wszystkim. I bardzo przywiązałam się do powziętych postanowień...
To samo podstępne 2% mózgu pomogło mi się z tego otrząsnąć. Jak wiadomo, najskuteczniej wychodzi to terapią szokową. W trakcie snucia kolejnych wizji przyszłości, wróciło do mnie, z całą mocą, czarnowidztwo. Wystarczyło, że zadałam sobie sakramentalne pytanie "A co by był gdyby...". I zaczęło się. Wyobrażenie stało się na tyle żywe, że zaowocowało zupełnie realnymi objawami - fizycznymi, psychicznymi, sytuacyjnymi (interpretacja wypowiedzi innych osób jako znaków, że tragiczny scenariusz rzeczywiście ma miejsce). Wszystko eskalowało od lekkiego przeczucia, po głębokie przekonanie, że faktycznie tak będzie, aż do produkcji kolejnych scenariuszy pod hasłem "Ok, jeśli tak, to zrobię tak/ lub tak/ lub tak...". Lawina ruszyła.
Szczęśliwie w swym ekstrawertycznym charakterze mam wpisaną konieczność GADANIA i opowiedziałam wszystko K., który dzięki temu, że jest Słuchaczem Tak Cierpliwym, naprowadził mnie na rozwiązanie całej sytuacji. Kiedy wypowiedziałam na głos całą istotę mojego lęku i zaczęłam logicznie szukać przyczyny, wszystko stało się jasne. Moje irracjonalne poczucie strachu wynikało z powrotu do snucia przyszłych scenariuszy. Mój mózg, jak inteligentna kuchenka indukcyjna, zaczął pikać, ponieważ jednak z funkcji została niepotrzebnie uruchomiona! Umysł zawołał - Halo! Używasz mnie zbyt dużo - możesz wyłączyć to 0,001% odpowiedzialne za planowanie przyszłości. Bo jak nie, to będzie się działo właśnie TO.
Dramatyczny tydzień nauczył mnie, że czasem warto myśleć MNIEJ. I to jest właśnie potęga 2% ludzkiego umysłu!

poniedziałek, 27 maja 2013

Do pióra!

Trudno uwierzyć, że zamilkłam na tyle miesięcy. A przecież miałam o czym pisać - przez tę, wydaje się, krótką chwilę pozmieniało się bardzo wiele. Adres, status relacji na fb, długość psiego futra, pora roku. O każdej, z tych rzeczy, można byłoby pisać, ale nadszedł moment, kiedy w końcu zaczęłam inwestować nieco więcej energii w pisanie poza-blogowe. Stara kobieta wysiaduje. Co też kryje się pod stosem szmat i śmieci?
Na razie wiodę spokojny żywot kryptoliterata przed coming-outem. Z tajemniczym uśmiechem obserwuje ludzi na ulicy i staram się dopasować ich do świata rozrastającego się bujnie w mojej głowie. Przekształcam wspomnienia w puzzle z nieistniejącej jeszcze układanki. Nie mam obrazka na wzór. Nie wiem czy narzucać sobie morderczą dyscyplinę, czy też może zabierać się do tego powolutku. Jak do straszliwie słodkiego tortu, który karnie trzeba skonsumować na część szczęśliwego jubilata - zjadać ciasto stopniowo, po małej łyżeczce, przez kilka godzin, ryzykując, że nie wyrobię się z tym do końca imprezy? A może wchłonąć cały tort za jednym zamachem wraz z plastikowym talerzykiem, popić setką i liczyć, że żołądek będzie posłuszny? Nadmierne rozwlekanie każdego procesu twórczego jednak odbiera efektowi końcowemu początkową lekkość, a pod koniec człowiek męczy się nad każdą kolejną kreską... Lepsze jest wrogiem dobrego. Ale czy można rzucić wszystko dla niepewnej swego bytu historyjki? Kierat czy wolność? Odpowiedź na to pytanie nie jest tak oczywista, jak się wydaje. I nikogo, by rozwiać smętne mgły moich wątpliwości...
Z zazdrością obserwuję humanistycznych znajomych swobodnie dzielących się rozterkami na temat trudów pisania. Ich na to przygotowano przez kilka lat studiów, przyjaciele i rodzina otaczają ich puchową kołderką porad, zapewnień, solidarnych westchnień nad trudem pisarza. A ja tkwię w szafie tak głęboko jak wąsaty Ojciec Polak, który odkrywa, że bardziej od sąsiadki podoba mu się sąsiad. Boję się o tym rozmawiać, by nie spotkać się z niemile zaskoczonymi spojrzeniami i komentarzami (nawet jeśli nie wypowiedzianymi, ale wyczuwalnymi w domyśle) "Ale ty przecież jesteś inżynierem...". A może to ja sama mówię tak do swego odbicia w okrągłym lusterku w przedpokoju? "Jestem tylko inżynierem. Czy sama wyobraźnia wystarczy, by pisać?". A może dobrej literaturze niezbędne są wykłady, seminaria, dyskusje o czwartej nad ranem o Sartrze i Kafce? Ale ja nie lubię Sartre'a. Ani Kafki. Ani filmów o wojnie. Ani esejów literackich.
Chcę do roboty - ubrudzić sobie ręce, grzebać nimi u podstaw. Po łokcie. Dalej, bryło, z posad świata. Sześcianie, ostrosłupie, stożku. Robotnicy do fabryk, pasta do butów, inżynierka do pióra!

poniedziałek, 17 grudnia 2012

Zamykam na chwilę oczy

Spośród dziwacznych zjawisk występujących w przyrodzie, jednym z najbardziej fascynujących jest pewne szczególny efekt, który roboczo nazywam "Zamykam na chwilę oczy". Nie mam tu na myśli mojej odwiecznej, porannej walki z budzikiem. Chodzi mi o to trudne do wytłumaczenia, magiczne sprzężenie pragnień i rzeczywistości, którego doświadcza się szalenie rzadko. 
Chcę strasznie, żeby to się stało - to może być cokolwiek. Chcę to osiągnąć. Wygrać. Dostać to w swoje ręce. Marzę o tym miesiącami, latami. Każdy elektron w moim ciele porusza się tylko dlatego. Buduję na tym swoje prywatne wszechświaty. Alternatywne scenariusze. "Co zrobię, kiedy WRESZCIE...". Patrzę na zegarek. Dłuży mi się to czekanie. Moja podświadomość siedzi zziębnięta na przystanku, a cholerny nocny nie chce przyjechać. Myślami jest już w jego ciepłym, zalatującym nieco wczorajszym żulem, wnętrzu. Wypatruje świateł. A jego ciągle nie ma. Przyjedź wreszcie! Przyjedź! Przyjedź! Przyjedź!
W końcu obojętnieję. Pragnienie pozostaje dobrze ukryte, gdzieś pod kolejnymi stertami "rzeczy do zrobienia". Pod spotkaniami z ludźmi. Pod pracą. Pod kupowaniem mrożonek i krojonego chleba. Pod gapieniem się na padający śnieg. Ogień lekko przygasa, ale ciągle tam jest. Część mnie siedzi z zaciśniętymi pięściami, żołądkiem skręconym w paragraf. Nakręcona adrenaliną. Dla tego kawałka podświadomości oczekiwanie nigdy się nie kończy. Jest jak hollywoodzka gwiazda nominowana do Oscara w kategorii "Najlepszy Aktor". Kręci się w swoim aksamitnym fotelu. Z nerwowym uśmiechem wpatruje się we wręczającego. And the winner is... Słyszy szelest otwieranej koperty.
Wtedy właśnie, kiedy świadomość usypia na dobre, a podświadomość osiąga maksymalny poziom napięcia, zamykam na chwilę oczy...i wygrywam. W tym jednym momencie rzeczywistość nasiąknięta moimi pragnieniami przełamuje się gwałtownie. Spełniają się najbardziej nieprawdopodobne marzenia. Spływa po mnie gorąca fala radości i niedowierzania. Moment ten jest TAK nierealny, a tak do bólu rzeczywisty. To tak, jakby zobaczyć Wielki Wybuch. Od środka. Miesiące nerwowego oczekiwania nagradzam okrzykiem tryumfu. Ta sekunda trwa znacznie, znacznie dłużej. Obserwuje drobinki kurzu unoszące się w powietrzu w zwolnionym tempie. Słyszę swój puls przypominający odgłos walącego się budynku. Jest jak pod wodą. Czas gęstnieje. Unoszę się w nim swobodnie i promieniuje szczęściem jak uranowy rdzeń elektrowni atomowej.
I nie zależnie, co dzieje się potem w jej konsekwencji - zachowuje ją na zawsze. Rzeźbię ją w korze mózgowej na wieczną pamiątkę. 
Czasem wracam tam we śnie. Budzę się z uczuciem, jakbym właśnie połknęła kosmos.