niedziela, 27 lutego 2011

Patrzcie państwo!

Tydzień morderczy wyciągnął ze mnie wszelkie siły witalne, ale warto było - pomimo znacznej nieszczelności nosa i kaktusa w gardle, wciąż czuję się upojona ogromem sukcesu.
Nie chcę wyjść na próżniaka i narcyza - po prostu ciężko mi uwierzyć w to, że robię dokładnie to, czego zawsze chciałam.
Jestem, cholera-jasna-kurcze-pieczone-w-pysk, inżynierem. Na piątkę z uściśnięciem ręki dziekan.
Jestem, niech-mnie-dunder-świśnie, stażystką w wymarzonej firmie. I wygłaszam wykład dla setki branżystów. Z uściśnięciem ręki prezesa.
Jestem szczęśliwą, a-to-ci-heca, panią domu. I mogę zawsze otrzymać krzepiący uścisk dłoni Konkubenta (jak również wiele innych przyjaznych gestów:)
Nie możliwe.
Nie możliwe?
Chyba jednak cuda się zdarzają.

piątek, 4 lutego 2011

Chińskie sieroty

Na mą głowę sypie się grad sukcesów. Są tylko i wyłącznie dziełem przypadku - codziennie trafiam "szóstkę" w Lotto, wygrywam w bingo ze światem, rozbijam bank. To wszystko ślepy los i szczęśliwa konfiguracja przypadkowych spotkań.
W głębi duszy jednak - uważam te sukcesy za swoje. Zaadoptowałam je jak Angelina kolejną chińską sierotę. Karmię je truflami i kawiorem, kąpię w kozim mleku, czesze im włosy złotym grzebykiem, ubieram w Pradę i Gucciego.

Tym bardziej boli, kiedy potkną się i upadną wypielęgnowaną mordką prosto w kałużę...