
Milion lat minęło chyba, a i tak poczułam się jak w czasach zamierzchle licealnych, kiedy pisałyśmy do siebie głupoty w zeszycie, albo malowałyśmy cienkopisem po rękach. Sentymentalnie, słodko, szalenie. Zawrót głowy. Okrzyki. Zachwyty. Komplementy. Sekrety. Babskie gadanie, które zazwyczaj jest nie do zniesienia. A jednak! Magia piżamy i kredki do oczu. Magia hihotu pod kołdrą o 4 nad ranem. Plany. Wspomnienia. Ten, kto wymyślił przyjaciółki powinien mieć gigantyczny pomnik na Pl. Defilad i darmowe drinki w Underze.
A właśnie! Pierwsza wyprawa do osławionego Undergroundu kilka dni temu okazała się być doprawdy przezabawna. Stosowny bifor, strój może nieco mniej stosowny (wszystkie imprezowe bluzki, które widuje w sklepach mają niewyobrażalne wręcz dekolty, ukazujące smutną prawdę o moim układzie kostnym i niedoborze tkanek miękkich...a więc nie noszę imprezowych bluzek i już), ale humor wyśmienity.
Oczy szeroko otwarte, bujający się krok, uśmiech jako jedyny atut chudej kujonicy w okularach. I to jedyne w swoim rodzaju uczucie, że it's my party , i że jestem Królewną na tym dansingu. Chwile, w których chce się wołać niczym Leonadro Di Caprio w na dziobie Titanica. Kiedy chce się więcej i więcej, a świat kręci się wokół ciebie. Barman uśmiecha się promiennie i dokłada kolejną cytrynę, a w lustrze przegląda się zupełnie inna dziewczyna. Nawet makijaż się jej nie rozmazuje i wcale nie jest bocianem w fabryce kieliszków. Wtedy wątpliwa jakość muzyki, powietrze w 100% nasycone śmiercionośnym dymem, albo dwumetrowi Szwedzi, zupełnie nie przeszkadzają.
Bzdura. Głupota. Czyste szalenstwo. Ale co z tego? Mózg mi się od tego nie skurczy! Nie stanę się różowolicą ćmą klubową, która jara vouge'i i sączy kolejnego drinka kupionego przez czterdziestoletniego bankiera. A mam oderwanie od rzeczywistości, carpe diem, radość życia i, przez te pięć minut, gdy na mnie patrzą, samoocenę na poziomie Mount Everest. To terapia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz