sobota, 3 stycznia 2009

Nihilizm

Zawistne słoneczko zimowe budzi mnie ze snu całkiem przyjemnego. Nie wiem o czym, ale pamiętam, że wrzucałam do umywalki dwa papierki po lodach, dwa puste pudełka nie wiem po czym, dwa widelce, dwa...Wszystko w tym śnie było do pary, toteż jakież było moje zdziwienie, gdy obok siebie w ten mroźny poranek znalazłam jedynie pluszowego ryjka- moje muminkowe alter-ego.
Właściwie nie. Nie byłam zdziwiona, tylko lubię to wyrażenie jakież było moje zdziwienie. Takie gawędziarko-pisarskie wtręty są przyjemne. Ale t nie prawda. Zawsze budzę się sama, lub co najwyżej w towarzystwie małpki, zebry, misia, albo w.wym. ryjka. Takie życie niesamodzielne prawie dwudziestolatki (ostatnio ludzie mi wypominają wiek. Nie wyglądam wszak!).
Tak oto rozpoczął się dzień 3 stycznia 2009.
Chociaż właściwie, literalnie, zaczął się on o tzw 12 a.m., na dywanie, w mieszkaniu przy ulicy T. I zaczął się on w towarzystwie znacznie lepszym niż ryjek. U boku miałam bowiem doborowe towarzystwo damskie w postaci Pani Domu*, Co Potrafi Grzanie Wino i Ma Krecika Na Lodówce (jeee!), oraz mnustfo zacnych mężczyzn: K., któremu nic tylko peany pisać i poematy, A., który zalicza się do wiecznotrwałej grupy ludzi "smyczkowych" (a z nimi zawsze i wszędzie), a do tego Brada Pitta o nienagannej klacie i Edwarda Nortona (po obejrzeniu filmu wszedł do ścisłej czołówki mego Rankingu Ciach Srebrnego Ekranu, nie deklasując rzecz jasna Boskiego Johnego, ale jednak...Nic nie poradzę na mój pociąg do chudzielców;). Oglądanie Fight Clubu było doskonałym początkiem dnia. Nieco tylko dekadenckim. Wybuchowym. Pokręconym. Wyrąbanym, że tak powiem, w kosmos. Nihilistycznym. NI-hilistycznym.

Dlatego także nie zdziwił mnie ani widok rozmemłanej pościeli o 9.30, ani także moja własna twarz w lustrze ukazująca doskonałą mieszankę efektu bólu głowy i bólu duszy.

Głowa od wina zapewne. Dusza od filmu zapewne.Syndrom Pocotowszystko ogarnia mnie częstokroć po takich seansach. Prawdziwy weltschmertz XXI w. Doprawdy. Do tego swędział mnie sweter, wkurzały skarpetki i Skaldowie wołający z ekranu, że anioł stróż wszystko za ciebie zrobi i nie martw się bo Bóg jest miłosierny.
Oby był. Tylko błaaagam, czemu tak głośno?!
Włączywszy gramofon Artur, śpiewam Sound of Silence oraz Hazy Shade of Winter . Zastanawiam się kiedy przestanę pobolewać i zrzędzić, i kiedy w końcu wezmę się do roboty. Ale czy się wezmę? Może po prostu wszystko oleję? Czy potrafię? Trzeba umieć walczyć ze sobą na pięści, kiedy się ma tak silną osobowość. Nawet nie sądziłam, że aż tak silną.
Moja dekadencja przegrała. Idę ścierać kurze.

*)W domu tym czułam się zupełnie jak u siebie, nie wiem czy było to widać, ale było naprawdę miło;)

4 komentarze:

siorb pisze...

och, bardzo mi miło. to słyszeć. i było - was gościć ;D

ja też stale mam w głowie Taylera... mimo, że ten film widziałam po raz trzeci, to i tak wciąż mnie lekko powala...

siorb pisze...

jeszcze coś. Ja w ostatnim czasie szczęśliwie nie budziłam się sama, ale teraz, kiedy wiem, że koniec tej sielany, jest to tym bardziej bolesne :/

Krzysztof pisze...

Ech, jakże to smutne, że nikt nie docenia walorów dwóch poprzednich filmów, które były piękne a wzruszające. Tylko mordobicie Wam w głowach, młodzieży współczesna! :[

(FC rules)

Pasqui pisze...

ja doceniam, ale widziałam je już wcześniej, wiec mnie nie zaszokowały.