czwartek, 4 lutego 2010

Hodowca Kaktusów.

Senna po lampce wina zalegam w łóżku.
Zero feryjnego nastroju - dopóki nie dowiem się, czy zdałam cholerny egzamin, to nie będę wesołym krasnalem w drodze do Disneylandu.
Do tego masochiści w komisji śledczej, dudniący z każdego odbiornika w domu - gorsze niż huczenie meczu piłkarskiego.
I siostra nie mogąca nauczyć się melodyjki z "Żądła" na flecie.
Hałas. Nie ma spokoju. Nie wiem czy zapakowałam wszystko. Nie wiem czy chcę cokolwiek robić.

Mam nadzieję, że 2GB muzyki na pożyczonej mp3-jce pomoże mi, w trakcie dwudziestogodzinnej podróży, w jakiś sposób pozbierać myśli. Bardzo tego potrzebuje. Spokoju. Porządku. Dobrego jedzenia. Wysypiania się. Snucia odległych planów.
Pisania.
To najgorsze. Bardzo chcę coś napisać. Nie czekać do czterdziestki. Wiem, że mogę. Mam historię. Motyw. Postać.
Nie umiem pisać - w sensie czysto warsztatowym nigdy nie dorównam rzeszom znajomych polonistek in spe. Może nie powinnam próbować. Może to grozi rozczarowaniem.
Tylko jeśli nie ma innego sposobu, żeby wyjąć z siebie tego potwornego kaktusa poezji, który rozrasta się we mnie od wielu lat? Kiedy pochylam się nieopatrznie nad pustą kartką, albo siadam do klawiatury - on stroszy kolce, zapuszcza korzenie, wyciąga ze mnie soki.
Mogę pozwolić mu żyć dalej, aby przerósł mnie i rozsadził od środka; albo chirurgicznie go usunąć i osiągnąć względny spokój.

I oto jestem. Założona maska. Ręce wyszorowane po łokcie. Błysk skalpela nad bladą skórą. Szanowni Państwo, już za chwilę, na tej sali, dokona się prawdziwy przełom - samooperacja na otwartym sercu!

Brak komentarzy: