wtorek, 6 grudnia 2011

Audio - wizualnie

Warszawska panorama zbudowana z okiennych pikseli i nowa płyta Little Dragon w słuchawkach dają mi poczucie, że już już zaraz znajdę to, czego szukam. Mam w ręku koniec nici. Muszę podążać za nią, a za chwilę zobaczę wyjście z labiryntu.

Zestaw "krajobraz plus muzyka" jest jakiś niebywale naturalny dla mnie. Inaczej czyta się książkę przy klasyce, inaczej przy rocku. Tak samo z widokami za oknem. Muszą mieć oprawę. Dźwięki muszą pasować. Rytm perkusji musi spleść się z rytmem migających za oknem drzew. Melodia łączy się z linią horyzontu. Wokal z kolorami pól i kostkami domów. Krajobrazy wchłaniają muzykę, a ja ten smakowity kąsek zajadam łapczywie.

Z podróży po Polsce i samej Warszawie mogłabym złożyć kilka intrygujących składanek, na których utwory nazywałyby się "Siódemka, czyli trasa Warszawa - Ostróda", "Ruś-Białka", "Warszawa - Radom", "Wilanowska - Piaseczno", "Most Siekierkowski"...
Miałabym na tej płycie swoje ulubione trasy/melodie puszczane w kółko. Na przykład (z ostatnich fascynacji) Fleet Foxes piosenka "Bedouin Dress". Rytmiczna, folkowo pobrzmiewająca, wzruszająca, a jednocześnie radosna (saudade!). Mogę słuchać jej bez końca. Jeszcze raz i jeszcze raz. Bo ta piosenka ma w sobie podróż. Wyśpiewuje moją drogę. Krok za krokiem. Kiedy słucham jej idąc przez ciemne, późnojesienne miasto, przenoszę się w inne miejsce i czas. Idę kurzącą się, z powodu sierpniowych upałów, drogą biegnącą przez suchą łąkę na wzgórzu. Idę swoim siedmiomilowym krokiem, bujając się swobodnie na boki. Spod moich sandałów podnoszą się obłoczki kurzu i osiadają na białej sukience. Powietrze pachnie rozgrzanymi kocankami, macierzanką i sosnami, które szumią w oddali. Skrawek jeziora widoczny ze szczytu wzgórza, wiernie odbija intensywnie niebieskie niebo i ostre słońce. Wszystko jest złociste, pachnące, moje. Bezpieczne, ale nie nudne. Śledzę uciekające na zachód, wysoko tapirowane, białe chmury (jak włosy jednej starszej pani ze wsi, którą widuję na coniedzielnych mszach w remizie). Przyglądam się dużym, wojowniczo nastawionym mrówkom, które z uporem maniaka budują sobie mrowisko na środku drogi. Muszą chyba wiedzieć, że zaraz ktoś im to dzieło życia popsuje swoją beztroską przejażdżką rowerem, albo terenówką? Może to ich strategia? Ktoś w końcu zauważy ich upór i ustąpi miejsca w hołdzie ich ciężkiej pracy? Ja bym ustąpiła. Do mrówek mam szacunek od czasu dramatycznego spotkania w lesie, kiedy pomyliłam ich konstrukcję z kamieniem i nieopatrznie nań usiadłam. Prędkość z jaką oblazły całkowicie moje czteroletnie ciało była imponująca i przerażająca za razem. Od tej pory podchodzę do nich z pełnym uznania szacunkiem...Złożoność tej wizji - od szerokiej perspektywy z dalekimi widokami sięgającymi drugiej strony jeziora, aż po ostrzegawczo poruszające się mrówcze czułki - potwierdza absolutną łączność TEJ muzyki z TYM krajobrazem. Match made in heaven. Znam każdy dźwięk - znam każdy kąt. Umiem zaśpiewać każdą linijkę (to BARDZO dużo znaczy - mam na śpiewanie straszliwy opór, jednak w tym przypadku...) - umiem narysować każde drzewo, każdy pagórek.
To jest mój schron na zimę. Wycofuję tam tę głębszą warstwę świadomości, która sprawia, że bulgocze we mnie jakaś historia. Chowam inspiracje, talenty, siły, uczucia, które sprawiają, że latam. Czemu? Bo jestem czasem jak roślina (odkrycie dokonane z dawien dawna, ostatnio potwierdza się coraz bardziej). Kiedy robi się zimno, ciemno, ponuro, zrzucam liście (na pożegnanie robią się kolorowe - zgodnie z teorią jednej z moich uczennic), wycofuję soki, zamieram. Czekam na lepsze czasy. Pozornie jestem tu i teraz. Piszę. Pracuję. Rysuję proste kreski w CADzie. Chodzę na imprezy. Głaszczę psa. Ale nie ma tu Mnie. Schowałam się w korzeniach. Tam, skąd pochodzę. Tam, gdzie zdarzały się rzeczy bardzo ważne, bardzo silnie oddziałujące na moje decyzje. Tu, leżąc na pomoście patrzyłam w szare, ciężkie niebo i czekałam na deszcz. Rok później, siedziałam i czekałam, aż pojawi się słońce. Chodziłam na wiejskiej dyskoteki i pisałam wiersze. Byłam Robin Hoodem i księżniczką.
Wspomnienia i cały kombinat uczuć zaprawiony gitarami i skrzypcami z głośników, pozwolił mi też nagle, nieoczekiwanie (dosłownie przed chwilą!) odkryć, że z tła nawet najciemniejszej, warszawskiej nocy, wygląda na mnie ten sam księżyc. On równocześnie wisi nad moją łąką. Zostawia na wodzie jasną smugę. Przełamuje leśny cień najgłębszym granatem.
Ta myśl, uchwycona przy balkonowym oknie przez jedną milionosekundową, sprawiła, że poczułam się kosmicznie szczęśliwa. Kosmicznie, to znaczy w pełni. W jedności ze wszystkim. Z każdym, odległym o lata świetlne, pyłkiem zawieszonym w przestrzeni. Z każdą groźną mrówką. Z każdym wychodzącym na papierosa sąsiadem, który już pewnie zadzwonił po panów z białymi kaftanami, gdyż ta tańczącą przy oknie dziewczyna z rozmazanym makijażem na pewno nie jest normalna.
Jak widać, zakwitać można także u progu zimy.

Brak komentarzy: