sobota, 3 maja 2008

Pan Marek



Pan Marek na tle różowych krzesełek Torwarskiej sali, kojarzącej się niestety jedynie z żenującym spektaklem Vichry, wydawał się być nieco geriatryczny. Ale pozory mylą. Bo gitara jest, niczym żywa woda, środkiem odmładzającym. Kilka taktów i cała publika (pomimo średniej wieku 40+) na kolana pada, wyje, gwiżdże, skacze, śpiewa, poci się, wymachuje rączkami i płynie do Filadelfi z panem Markiem.
W tym wszystkim my i sceptyczny nieco Zie. , który chce wyjść już przed rozpoczęciem. Troszkę niepokoju, kiedy zaczyna od nieco folkowego kawałka, którego w życiu nie słyszałam. No dobrze dobrze Panie Marku, fajnie, rustykalnie, ale co dalej? A dalej...cała playlista z cyklu The Best Ulubione Piosenki Marty i Krzysztofa...ever! Bo wygląda na to, że true love will never fade, bo Romeo i Juliett wysyłaja do siebie pocztówki z Paragwaju i żeglują do Filadelfii po telegraficznej drodze z towarzyszami broni. That's what it is, kiedy się jest w naszym muzycznym shangri-la...

Wszystkie te niesamowite gitarowe triki, te nowe aranże, ta zbiorowa radość i migające, super profesjonalne oświetlenie to nic, w porównaniu z historią, która kryje się za tymi właśnie piosenkami. Ja tam, w tym tłumie (pewnie nie jedyna, ale właściwie co z tego?) z każdym taktem, z każdym kolejnym akordem, przypominałam sobie bajkę, której jestem jednym z głównych bohaterów. Taka prosta ta bajka - bez wróżek, bez tęczowych sukni o średnicy małolitrażowego samochodu, śpiewających ptaszków i efektów specjalnych. Ale jest w niej magia, najsilniejsza ze wszystkich. To, że znaleźliśmy się w tej bajce jest swego rodzaju cudem.

I doprawdy nie mam pojęcia jak to się stało, że Mark Knopfler skomponował do niej ścieżkę dźwiękową.

Brak komentarzy: