piątek, 14 marca 2008

Dzieje się.

Zdarzenia przeganiają się na wzajem wydeptując przy okazji głębokie ślady podeszew na mojej twarzy. Trywialne i doniosłe. Ale w nadmiarze. O tak, o czym może świadczyć uczucie wiecznego kaca, bez kropli nawet wina do kolacji, czy przyjacielskiego piwa. Po kolei zatem. Poniedziałek przebiegł niezbyt poniedziałczanie, spokojnie, nawet z pewnym lenistwem rozciąganiem czasoprzestrzeni...Kolokwium być miało i nie było i z treningu się uciekło, a to się pracy nie zrobiło, ponarzekało się i pochichotało nastolatkowo z Dor. Z nocy świat przeszedł nagłą odmianę. Niewykorzystane krople wydarzeń spłynęły ze ścianek niedopitego poniedziałku i eksplodowały o poranku dźwiękiem budzika o 6.15. Szybkie przetarcie oczu. Interesowna modlitwa grzesznicy w błękitnej piżamie z dziurawą nogawką. Śniadanie spożyte bardzo niezdrowo w towarzystwie laptopa i testów na prawo jazdy nie zostało zdaje się szczególnie dobrze przyjęte przez układ pokarmowy. Właściwie nie zostało przezeń zauważone. Podobnie jak droga na egzamin nie została zauważona przeze mnie. Znad podręcznika wyrwało mnie głośny bit i fraza "Trener Szewczyk..." wypowiedziana z charakterystycznym brakiem "r". Oho. Któż to słucha Afrokolektywu o 8.30 rano w autobusie podmiejskim? Dziędbry, kolego. Witanie zadziwione. Gadanie potłuczonej z potłuczonym. Dzieciaki z jednej ulicy - od lat jacyś jesteśmy za dobrzy, za normalni, za ludzcy. I jakimś cudem wciąż wpadamy na siebie. To pomaga- żołądek nie jest już pralką automatyczną w stresowym trybie wirowania. Ulica się słoneczni. Nieprzyzwoicie wiosennie. Aż spódnicy się zachciewa. I nowych balerinek, rzecz jasna.
Potem to już tylko rozładowywanie napięcia za pomocą Pytonów i "Always look on the bright side of life..." z rozpoznawaniem drzewek w okolicach ośrodka egzaminowania kierowców. Udaje się- 16\18. Szybko szybko. Nie mogę się spóźnić na dendrologię. Kolos u Pana Magistra Maybe-You-Proszę-Pani. Jaki kolos? Wolne żarty. nauki zero. Od dawna tak rzeczy nie olewałam. Do domu do domu. Projektować. Kreślić. Pakować.
Wydarzenia bowiem przesypuja się w klepsydrze dni coraz szybciej i szybciej. Środa jest dniem biegów przełajowych i zamarzniętych stóp. I zaskoczeń.
Pająk na głowie pani dr czy też dr hab. Zamknięte drzwi. Gniecenia papieru zamiast formowania rabatek. Deszcz, grad. Doprawdy urwanie parasola.
I tu zaczyna się dorosłość niestety. Klepsydra się przesypała i czas ją odwrócić.
Od roku nie mówiłam po francusku, aż tu nagle idzie mi mówić o sobie i o swoich zainteresowaniach. Szkoda, że tyle musiałam pominąć, bo nie pamiętałam jak się co mówi.
Szkoda, że kolczyki z Audrey są zbyt ekstrawganckie jak na galerię sztuki współczesnej. Ale udaje się. Znowu!
Boże, widzisz to i nie grzmisz? Przypałętała się taka o, puch marny. Raz poprosi " Boże, wiesz pomóż mi trochę, co?". A Ty? Pomagasz. Takiej Vanitas Vanitatum. Skandal. I czemu? Żebym nadal sobie grzeszyła tak na boczku udając, że jest wszystko OK.
Albo żebym musiała patrzeć na Pałac Kultury z okna Galerii i musieć Ci dziękować na poprzednie spełnione "Boże, pomóż mi trochę".
Albo żeby mi nogi odpadały po pierwszym dniu pracy.

Tyle tego, że nawet nie pamiętam, gdzie się podziała ta gimnazjalna Nieśmiałostka płacząca u stóp głośnika, z którego grzmocił i łkał Opeth.

Dobranoc. Skołowanam.


P.S. Tu bolą nogi.

1 komentarz: