niedziela, 30 marca 2008

Gdzieś między Bellą a Sebastianem

Śniadanie niedzielnie spożywane przy laptopie - poczułam się jak na obrazie Latosia. Brąz pośpiechu i żółć zawiedzionej nadziei (z obiecanego sobie, a niedotrzymanego jajka na miękko), waniliowe światło i błękit nachalnie marzycielko-wakacyjny. Kompozycja doskonała: wertykalne okna i proste, nieumyte włosy, horyzont planów z wulkanicznym krajobrazem klawiatury.
Potem rzecz jasna, projekt upada, bo braknie czasu-niezbędnego rozpuszczalnika zdarzeń. Dozowany po sekundzie i smakowany w każdym widoku jest doskonały jak woda w greckim winie. Więc co zrobić, jeśli nagle tak odległe lato odbiera mi tego substratu całą godzinę? Intensywność czynności sprawia, że chcę się rozdwoić. Nic z tego - tylko mi się farba łuszczy z płótna.

Może być milo jednakowoż, gdy Latosia zamieniłam na impresjonistów. Na miarę mojej rzeczywistości, ma się rozumieć. Park w Czarno-Białym Mieście pokrył się tęczowymi ławicami kilkuletnich rolkarzy chwiejnych jak młode gazele. A dzieci to ostatnimi czasu temat ulubiony niżej podpisanej. Poza tym młodzieńcy w koszulach w kolorze fuksji i panny w szarościach i blondach. A pod stopami butelki po luksusowej.

Żeby tego było mało (bo nie dość, że aura, nie dość że rysowanie w parku, nie dość, że muzyka), to jeszcze całe tony czekolady od babci,
i jeszcze 10 złotych przypadkiem znalezione w spodniach,
i wielki uśmiech do ekranu komputera, bo oto nowe ścieżki się otwierają.

Jestem nieprzyzwoicie szczęśliwa.

Brak komentarzy: